Dzisiejszy felieton nie jest sponsorowany przez uwięzione w sklepowych wózkach dzieci, które zdarza mi się widywać w okolicznych supermarketach. Próbuję być zabawny, ale żarty na bok, bo od tej chwili może (a nawet powinno) zrobić się nieco nostalgicznie. Jaki jest tego powód? Ostatnio dr CarnAge i dr Siergiej wspominali stare, (dla wielu) dobre czasy. Jest to jeden z moich ulubionych tematów, więc nie zamierzam zostać z tym w tyle.
W moim otoczeniu dosyć często mówi się o tym, jak na przestrzeni lat gry straciły swoją magię. Coraz więcej tytułów sprawia wrażenie miałkich, pozbawionych jakiejkolwiek głębi. Jest to wprawdzie temat na inną, dłuższą dyskusję, ale powiązany z obecnym. Przy okazji tych rozmyślań cofnąłem się pamięcią do czasów swojego dzieciństwa. Ogarnęło mnie lekkie przerażenie, gdy dotarło do mnie jak wiele się zmieniło przez te lata. Nie mam teraz na myśli odbioru gier samych w sobie, lecz aury, która je otacza (albo raczej otaczała) w momencie, gdy trafiają w nasze ręce.
Do dzisiaj z lekkim uśmiechem na twarzy pamiętam chwile, kiedy jako dzieciak zagrywałem się w pierwsze Diablo. Pewnego razu kolega mojego brata triumfalnie ogłosił, że jest już w posiadaniu części drugiej i jeszcze tego samego dnia nam ją pożyczy. Tak, działo się to niewiele po premierze tego świetnego sequela. W swojej dziecięcej naiwności czekałem około dwóch godzin chodząc wokół domu i wyczekując jego przybycia. Dobrze, że mieliśmy wtedy ciepłe lato, bo to niestety nie był dla mnie dzień rozpoczęcia kolejnej przygody w tym mrocznym uniwersum. Do czego zmierzam opowiadając tę smutną historyjkę? W „dawnych” czasach dostęp do informacji, a tym bardziej do gier samych w sobie, był – odważę się napisać – bardzo utrudniony w porównaniu do chwili obecnej. Dysponowaliśmy „tylko” informacjami przekazywanymi pocztą pantoflową i zapiskami w kilku dostępnych wtedy papierowych magazynach. Dobrze, przyznaję, był jeszcze Internet, ale nawet w okolicach roku 2000 n.e. nie było to aż tak potężne medium.
Być może zostanę teraz głównym celem dla fanatyków i będę musiał uważać żeby nie spłonąć na stosie, ale to głównie Internet winię za tę mało przyjemną przemianę. W ostatnich latach przeżyliśmy prawdziwy skok technologiczny związany z dostępem do informacji. Wcześniejsze ograniczenia wymuszały w nas bardziej bezpośrednie formy interakcji z otoczeniem. Tworzyliśmy grupki pasjonatów, w których każdy mógł czuć się wyjątkowy. Trzeba wyraźnie zaznaczyć, że nie jest to jedynie kwestia wspólnych zainteresowań. Dobrowolnie czy nie, dzieliliśmy ten czas i oczekiwanie ze znajomymi. Dzięki temu emocje towarzyszące przy każdej nowej produkcji były znacznie większe. Sytuację można porównać do muzyki. Można jej słuchać z płyt i o niej rozmawiać, ale wyjście na koncert ze znajomymi dostarczy nam wiele innych, bardziej intensywnych przeżyć.
Nie myślcie sobie teraz, że Internet to dla mnie największe możliwe zło. Gdyby nie ten wynalazek, to ja nie pisałbym, wy nie czytalibyście i my nie gralibyśmy. Jednak z królów dziecięcego osiedla staliśmy zwyczajnymi „jednymi z wielu”.
Ktoś może teraz napisać, że w ostatnich czasach bardzo szybko rozwija się w sieci tzw. social. To prawda, ale kojarzy mi się to z sytuacją, którą miał przedstawiać album The Wall – autorstwa Pink Floyd. Początkowo muzycy chcieli, aby ich dzieło było protestem przeciwko rockowym koncertom stadionowym, w których artyści pomimo swojej obecności byli oddzieleni od publiczności metaforycznym murem. W naszym przypadku sytuacja jest bardzo podobna. Mamy przed sobą wielką publikę, ale ostatecznie na scenie jesteśmy sami.
Zyskaliśmy niesamowite wręcz możliwości komunikacji. Są fora, chaty, blogi, bortale, portale tematyczne, portale społecznościowe, komunikatory tekstowe i głosowe… Do wyboru do koloru. Każdy może porozmawiać z każdym kiedy i o czym tylko ma ochotę. Ale co z tego? Siedzimy niemal uwięzieni – sami – w swoich czterech ścianach, bo obecna technologia daje nam taką możliwość. Jak widać – nie za darmo.
Ponownie wróćmy wspomnieniami do starych czasów. Może jakiś pojedynek w Unreal Tournament albo Quake III Arena? Można załatwić jakiś transport, pozbierać kilka komputerów w jedno miejsce i zrobić najprawdziwsze LAN party. Brakuje nam środków albo umiejętności? Nie ma sprawy, są jeszcze przecież kafejki! Do dzisiaj pamiętam swojego lokalnego Fraga (cóż za dumna nazwa), w którym zbierali się ci, którzy chcieli doświadczyć prawdziwych emocji w grze. Piwnica jednego z budynków tylko dodawała mu uroku; dla mnie był to prawdziwy underground. Każdy mógł nie tylko zostać członkiem pewnej specyficznej społeczności, ale prawdziwie się nim poczuć. Poznać dziwne i zabawne legendy, a nawet – przy odrobinie szczęścia – zostać twórcą jednej z nich. Mieć świadomość, że obok Ciebie siedzi człowiek, który może zrobić Ci krzywdę jeśli nie będziesz się poprawnie zachowywać. To jest magia, której nie zastąpią wszystkie facebookowe lajki tego świata. Być może magia, która już nigdy nie powróci.
Czy to dobrze, czy to źle? Nie wiem i nie obchodzi mnie to. Jestem graczem i wystarczy, że mam w co grać! Chociaż, gdy pomyślę jak wiele przyjemności mi teraz ucieka… Pozostaje jedno zasadnicze pytanie – czy ja się starzeję, czy to może świat się tak zmienił?
Jeśli komuś zepsułem dzień tymi rozmyślaniami i wspominkami to na pocieszenie zaserwuję He-Mana.