Doktor Rzeźnik został zesłany do Los Santos. Miał zająć się szeroko rozumianą gangsterką. Zamiast tego marnuje zielone banknoty na dziewczynki w klubach ze striptizem, biega po sklepach i kupuje ciuszki, odwiedza fryzjera, gra w golfa i tenisa, a także jeździ na karuzeli. Tak mu mija czas w Grand Theft Auto V. Coś słaby z niego bandyta.
Nareszcie jest! Piąta odsłona Grand Theft Auto zawitała w czytniku mojego „pleyaka”. Grę mam od dnia premiery, czyli wtorku i muszę złożyć samokrytykę – z „pierwszymi wrażeniami” chciałem wstrzelić się maksimum w kilkanaście godzin po pojawieniu się gry na sklepowych półkach. W tym celu wybrałem się nawet – całkowicie wbrew sobie – na nocną premierę. Jak skończyła się ta eskapada mogliście przeczytać tutaj. No, ale w końcu wszystko skończyło się pomyślnie i mogłem zagłębić się w uniwersum GTA V.
Jakie są moje pierwsze wrażenia? Muszę przyznać, że jestem zmuszony nieco zweryfikować moją wcześniejszą opinię. Dałem jej wyraz w felietonie Grand Theft Nuda. Napisałem tam, że nie jestem zbyt „podniecony” nadchodzącym GTA. Niechęć moja wynikała z faktu, że czwarta odsłona cyklu była bardzo nierówna. Mimo fantastycznie wykreowanego bohatera, czyli Nico Bellica sama rozgrywka w pewnym momencie stawała się wtórna i odrobinę nudnawa. No, a poza tym zakochałem się w Red Dead Redemption i naprawdę wolałbym teraz grać w drugą odsłonę RDR’a. Ot po prostu uwielbiam Dziki Zachód, a przygody Johna Marstona były po prostu fenomenalne.
Wróćmy jednak do Grand Theft Auto V. Pierwsza myśl po kilku minutach rozgrywki? Grand Theft auto V wygląda całkiem przyzwoicie. Znacznie lepiej niż czwórka, ale mam nieodparte wrażenie, że tytuł ten powinien zostać uwolniony z ciasnego gorsetu obecnej generacji konsol. Piąty GTA wręcz dusi się na leciwym już sprzęcie jakim bez wątpienia jest Playstation 3 (i Xbox 360). Proszę mnie źle nie zrozumieć! Siedząc na wygodnej kanapie z padem w ręku, wlepiając wzrok w wielką plazmę najnowsza gra od Rockstara może się podobać wizualnie. Czym innym jest oglądanie wszystkich niedoróbek na screenach, a czym innym ujrzeć to wszystko w ruchu. Mówiąc krótko: jest dobrze, ale szału nie ma. Warto także wspomnieć, że ogrywana przeze mnie wersja, czyli ta na Playstation 3 działa… dość płynnie. Jak dotąd, a mam za sobą kilkanaście dobrych godzin zabawy nic mi nie „klatkowało”, nie zrywało i tak dalej. Da się grać. Dość jednak o nudnych aspektach technicznych.
Prolog Grand Theft Auto V to napakowana akcją dość krótka sekwencja godna najlepszego filmu sensacyjnego. Oto dwójka naszych protagonistów obrabia bank w jakiejś zapyziałej dziurze. Niestety nie wszystko idzie zgodnie z planem. Podczas prologu możemy zapoznać się z podstawami mechaniki rozgrywki i tu drobna uwaga – w GTA V niemal wszystko „robi się” lepiej niż ot choćby w czwórce. Mechanika w piątce to miks tego co mogliśmy doznać podczas grania w Max Payne 3 i Red Dead Redemption. Do tego wszystkiego dorzucono szczyptę prosto z GTA: San Andreas (rozwój postaci). Dodatkowo, ale tego z wiadomych względów doświadczyć mogą tylko posiadacze PS3, niektóre pojazdy można prowadzić za pomocą żyroskopów wbudowanych w gamepada Sixaxis/DualShock 3. Ot taki mały bonus dla posiadaczy „czarnuli”. Czy to się sprawdza? To zależy. Prowadzenie szybkiego motocykla za pomocą wychylania kontrolera jest dość kłopotliwe, ale już na przykład jazda na rowerze to czysta przyjemność!
Po pełnym fajerwerków i gęstym od akcji prologu akcja uspokaja się, a my możemy spokojnie zająć się na dłużej jednym z bohaterów gry. Wskakujemy w skórę czarnoskórego Franklina, a przed nami ogromne miasto pełne pokus. Czy napisałem, że jest spokojnie? No nie do końca. Biedny Franklin od razu pakuje się w niezłą kabałę. Razem z ziomalem z podwórka – Lamarem – pracuje jako „repo-man”. Ot po prostu odzyskuje samochody od osób, które nie płacą na czas rat kredytu. W końcu mamy kryzys (w GTA zawsze poruszano najważniejsze problemy polityczno-ekonomiczno-społeczne i nie inaczej jest tym razem). Wydaje się, że robota jest w pełni legalna, ale… już chwilę po tym jak zasiadłem w bogatym wnętrzu czerwonej, sportowej fury i ruszyłem z kopyta coś było nie tak. Oczywiście! Z oddali dobiegło mnie wycie syren. Wpadłem w panikę. Nie lubię pościgów w grach wideo. Dałem „po garach” i po jakiejś minucie prucia ulicami miasta z zawziętą policją na ogonie zjechałem na jakieś wiejskie tereny. Przejechałem sarenkę, przyczaiłem się aż gliniarze odpuszczą po czym wróciłem do salonu samochodowego pewnego szemranego jegomościa (znaczy mojego pracodawcy). Oczywiście autko było odrobinę zniszczone. No wiecie… brak świateł, karoseria w strzępach i coś tam kołatało. No, ale przecież przywiozłem furę!
Po robocie czas na odpoczynek. Zanim jednak udałem się do domu Franklina odpaliłem smartfona. To znaczy nasz bohater odpalił. Od razu wlazłem do GTA-Internetu ;) i obejrzałem nowy odcinek mojego ulubionego (z czwartej części) serialu Republican Space Rangers, a potem rzuciłem jeszcze okiem na odcinek Kung Fu Rainbow Lazer Force w którym dzielna ekipa zwalcza krwiożercze komórki macierzyste!
Czas na powrót do gry. Szybka jazda i już jesteśmy w domu Franklina. Na kanapie niczym umęczony wieloryb trajkocze kochana cioteczka. Siadam zapalam papieroska i przerzucam kanały TV. Hola, hola! Coś ten papierosek był jakiś trefny bo coś się dzieje ze wzrokiem naszego bohatera. Czas na zmianę ciuszków i walnięcie się do wyrka. O poranku telefon. Jest nowa robota, ale najpierw do salonu fryzjerskiego. W końcu trzeba znać priorytety. Fundujemy Franklinowi bródkę. Czas do pracy? Ależ skąd! Wyrwałem na ulicy jakąś furę i udałem się wprost do Waniliowego Jednorożca. WJ to, na całe szczęście, nie klub szachowy. W środku najpierw wydałem całe 6 dolarów na tancerkę na rurze, która wiła się niczym wąż. Następnie za całe 40 baksów zamówiłem Franklinowi ekhem… prywatny pokazik u panny(?) Brzoskwinki. Całkiem hojnie obdarzona striptizerka wyginała śmiało ciało. Nawet można było dotknąć. Jedyny warunek – trzeba uważać na ochroniarza bo wywlecze za fraki z przybytku!
Czas do pracy? Jeszcze nie. Odwiedziłem sklep z bronią tylko po to, aby się przekonać, że nie stać mnie na nic. Cóż… jak w życiu lubię wydawać forsę na głupoty. W grze przynajmniej wydałem kasę na gołe panienki.
Może w końcu jakąś misję wykonamy? Nie, nie i jeszcze raz nie! Jest tyle do zobaczenia. Na mapie widzę jakiś „karuzel”. Wsiadam na motocykl jakiegoś biedaka i pruję niczym prawdziwy dawca nerek. Ostatnią forsę wydałem na diabelską kolejkę górską.
Tak oto bawiłem się w Grand Theft Auto V. Wykonałem też kilka misji. Pomogłem odholować kilka wraków samochodów, ale że z kasą było nadal krucho to obrobiłem stację benzynową. Jadąc sobie ulicami miasta zauważyłem w oddali lądujący helikopter. Pognałem na miejsce i porwałem maszynę. Lot w promieniach zachodzącego słońca był po prostu boski. Poszwendałem się też po plaży
W końcu posunąłem rozgrywkę odrobinę do przodu. Odblokował się kolejny protagonista – Michael, który spotkał naszego czarnoskórego dzieciaka w dość dziwacznych okolicznościach w samochodzie swojego syna. No, ale więcej nie zdradzę!
Powiem tylko, że pierwsze co zrobiłem po wskoczeniu w skórę Michaela to wizyta w barze ze striptizem. Zamówiłem dublet! A co? Raz się żyje!
To dopiero początek mojej przygody w Grand Theft Auto V. Nawet jeszcze nie odblokowałem trzeciej postaci, a już tyle przeżyłem i jak na razie jestem bardzo pozytywnie zaskoczony. Rockstar podołał zadaniu. Piątka jest w każdym aspekcie lepsza od czwórki. Takie przynajmniej jest moje pierwsze wrażenie po kilku długich godzinach rozgrywki.
Wracam do Los Santos, a was zostawiam z partyzanckim wideo z kilku pierwszych minut gry.
PS. Gra została wydana w naszym kraju w rodzimej wersji językowej (napisy).