web analytics

«

»

Gramy w Starfield – Przez papier toaletowy do gwiazd!

Nadeszła wiekopomna chwila w której grube pliki zielonych banknotów Microsoftu zainwestowane* w twórców Fallouta i Skyrim zaowocowały epokową, kosmiczną, wybitną, niesamowitą epopeją. Albo nie… jednak nie! Przynajmniej nie na początku.

W końcu jest wyczekiwana ekhem… gwiazdka z nieba od Bethesdy. Gra, która odmieni oblicze Xboksa i sprawi, że chude lata pod względem premier gier będą Microsoftowi wybaczone. Fani „elektronicznej rozrywki” zapłoną gorącym uczuciem do Xklocuszka. STOP! Starfield to po prostu nowa gra Bethesdy, a Bethesda to stary pies, który nie uczy się nowych sztuczek. Wiem, że moje słowa są brutalne, ale mam dość tego egzaltowanego bełkotu jakoby ta gra była jakimś objawieniem na rynku. Starfield to Fallout, albo jak kto woli Skyrim w kosmosie. Tylko tyle i aż tyle! Bethesda z uporem maniaka tłucze tę samą grę od DEKAD. Te same mechaniki rozgrywki. Ta sama pokraczna, choć dająca wiele powodów do śmiechu i radości fizyka. No i ten silnik graficzny – rachityczny i pokraczny Creation Engine w drugiej rewizji, któremu na przysłowiową taśmę klejącą i gumę do żucia dolepiają nowe efekty i „ficzery”.

Muszę jednak uczciwie przyznać, że gra ma swój urok i wciąga. Jest jak stare znoszone buty do których człowiek już się przyzwyczaił. Tak więc z przyjemnością odpaliłem mojego Xbox Series X i chwyciłem za pada. Takiego Starfieldowego. Nie mogłem się oprzeć i sobie takiego sprawiłem. Tak więc chyba M$ nie wyśle za mną Korpo-Policję za krytykę. Dostaliście już moje cebulodukaty ;).

Prowiant na kosmiczną wyprawę!

Czas na konkrety i pierwsze wrażenia. Na co mi tam jakaś eksploracja kosmosu w grze o galaktycznych wojażach? Chyba za wiele wymagam. W minutę po tym jak odzyskałem władzę nad moim bohaterem zrobiłem to co każdy szanujący się gracz zrobić powinien w produkcji od Bethesdy! Za przeproszeniem „zlootowałem” wszystko dookoła! Szaberek szafek na oczach innych górników to jest to! NAWET PAPIER TOALETOWY (sprzedam) zakosiłem i głodnemu koledze nadgryzioną kanapkę. Ukradłem też cytrynę oraz ciasteczka z robaków. Dopiero potem ruszyłem dalej z misją.

Oczywiście na początku musiałem stworzyć SIEBIE. Mój bohater? Panie dzieju! Oto Alojzy Bazyli! Kosmiczny „trucker” z powiedzmy, że lekką nadwagą oraz wspaniałym wąsem. Wiadomo przecież, że wąs to ważna sprawa.

Alojzy Bazyli. Nasz rodak w kosmosie!

Kiedy już stworzyłem mojego Alojzego byłem gotowy na wielką, kosmiczną przygodę. Na początek jednak zostałem… gónikiem. No i tu mam pierwszy „zgryz” ze Starfieldem i dość poważny zarzut. Chodzi o wstęp do naszej „wielkiej przygody”. Jest on tak głupawy, pretensjonalny, beznadziejny że brak mi słów. Gdybym miał porównać doświadczenie pierwszych kilkunastu minut Starfielda do… ot choćby obcowania z książką SF to wstęp „S” określiłbym mianem słabo napisanego fanfika. To jest po prostu jakiś kiepski żart.

Posłużę się przykładem empirycznym: Oto jako górnik kontraktowy na księżycu X orbitującym wokół planety Y fedrujemy i pozyskujemy jakiś tajemniczy artefakt. dotykamy go i „mamy wizję” (hurra jesteśmy TYM WYBRANYM). Wydobywamy tę dziwaczną skamielinę(?) i razem z naszą Szefową czekamy na zleceniodawcę. Ten przylatuje, a za nim Piraci. Piu-Piu Pif-Paf strzelamy do paskudników Karmazynowej Floty. Po krwawej akcji pan zleceniodawca daje nam statek i dziwacznego robota, abyśmy sami sobie polecieli razem z artefaktem na planetę XYZ i bla bla bla… Chryste… KTOŚ NAPRAWDĘ „nie miał pomysła” jak mawiał Ferdek Kiepski na zawiązanie fabuły w GwiazdoPolu . Piszę to całkiem poważnie – początek Starfielda jest marny i bardzo, ale to bardzo pretensjonalny.

Ja jednak lubię gry Bethesdy. Dałem temu wyraz ot choćby w naszym materiale wideo o Fallout 4, który obejrzycie sobie TU. Dlatego przyjmuję ten tytuł ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Wiem, że mimo wszystko będę bawił się świetnie. Jak w każdą grę od „B”. Na razie mam na liczniku nieco ponad dziesięć godzin. Tak, TYLKO dziesięć. Dlatego nie będę dla głównego wątku fabularnego zbyt surowy. Ledwo go liznąłem, a ten tekst nie jest recenzją. To tylko pierwsze wrażenia na gorąco. Dodam jeszcze jedno. Absolutnie nie dajcie się zwieść hasełkami i marketingowym bełkotem o jakimś NASA-punku. Hasło lotne, ale nic nie znaczące. Starfield to muśnięta delikatnym pędzelkiem retrofuturyzmu gra „RPG” (cudzysłów zamierzony) w, podkreślmy to raz jeszcze, typowym dla Bethesdy stylu – tak pod względem rozwiązań fabularnych, prowadzenia historii, jak i w znakomitej większości mechaniki rozgrywki. To nie jest żadna nowa jakość. Rozwiejmy też szybciutko marzenia o „eksploracji kosmosu”. W tej produkcji częściej siedzisz w menu szybkiej podróży niż za sterami swojego statku. To nie No Man’s Sky! I nie! Tutaj nie wylądujemy naszym statkiem samodzielnie na planetach i innych ciałach niebieskich. Wielka szkoda, ale cóż poradzić.

Flora i fauna…

Starfielda można kupić na komputery PC oraz konsole Xbox Series X/S. Gra zadebiutowała też w dniu premiery w usłudze Game Pass. Ja gram na Xbox Series X, czyli w 30 klatkach na sekundę. Zapewne sprawdzę też jak tytuł ten zachowuje się na poczciwym PC, ale patrząc na różne testy GPU w Internecie nie mam złudzeń, że mój RTX 3070 sparowany z procesorem Ryzen 7 5700X poradzi sobie lepiej. Niestety z przykrością należy przyznać, że gra ma bardzo wysokie wymagania sprzętowe.

Sama strona wizualna? Jest nieźle. Widoczki i planety cieszą oko, ale modele postaci? Niestety często wywołują śmiech i politowanie. Twórcy chyba zapomnieli, że mamy rok 2023, a nie 2015, że nawiążę w ten sposób do premiery Fallout 4. Nie będę się gryzł w język i powiem to dosadnie – ja rozumiem, że duże korpo pokroju Bethesdy (teraz pod egidą Microsoftu) jest organizacją mało elastyczną i zmiany przychodzą w takich instytucjach raczej powoli, ale na litość boską spójrzcie na twarze niektórych NPC’ów. Sami twórcy ustami wygadanego Todda Howarda twierdzą buńczucznie, że „S” to gra „nowej generacji”. Ciekawą mają tam definicję „next-genu”.

Mimo wszystko bawię się całkiem nieźle. Po prostu tak jak napisałem wcześniej – przyjmuję Starfielda z całym inwentarzem. Inwentarzem bugów, problemów i anachronicznych w dzisiejszych czasach rozwiązań znanych z wcześniejszych gier Bethesdy. To najlepsza gra tego studia od ponad dekady. Nie żeby poprzeczka była ustawiono jakoś wysoko. Ot poprawna, rzemieślnicza robota.

Z tą niezbyt optymistyczną konstatacją kończę ten tekst i wracam do kosmicznych wojaży mojego wąsatego Alojzego. Per aspera ad astra kochani. No i nie zapomnijcie zakosić papieru toaletowego z każdej kosmicznej bazy!

Starfielda możecie sobie kupić w zaprzyjaźnionym z GRAstroskopią sklepie NORBiT.pl

  • *Tak, tak. Prace nad grą trwały na długo przed przejęciem „B” przez Microsoft, ale wstęp nie brzmiałby tak dramatycznie ;)