Oto mamy trochę symboliczne wydarzenie na pożegnanie mijającej generacji w świecie gier wideo. John Riccitiello, jeden z najpotężniejszych ludzi w branży, odchodzi ze stanowiska prezesa Electronic Arts. A jego następca będzie miał przed sobą niepowtarzalną szansę pociągnięcia elektronicznej rozrywki w dobrą stronę… lub w stronę grobu.
Wypada pogratulować Riccitiello gromkim „Johnny Bravo”, bo wbrew obiegowej opinii zrobił bardzo dużo dobrego – przede wszystkim na początku swojej pracy w roli CEO EA. To on sprowadził do EA Sports Petera Moore’a, pod wodzą którego studio odżyło, co najlepiej widać po wielkiej metamorfozie Fify od tamtego czasu. To on wykupił BioWare, Pandemic (i po prawdzie też zamknął to ostatnie) i PopCap, dając Electronic Arts tak potrzebny zastrzyk kreatywnego potencjału. To za jego kadencji EA całkowicie odmieniło markę Battlefield i wzbogaciło swój katalog o takie tytuły jak Mirror’s Edge, Bulletstorm, Army of Two, Dead Space, Crysis, Brutal Legend, Mass Effect i Dragon’s Age. Poza tym, Riccitiello to nie tylko biznesmen, ale też działacz – zaangażowany w pracę ESA i ESRB, starał się zwalczać głupi nawyk mediów do łączenia strzelanin z grami i zwiększać tolerancję na tematykę LGBT w całym przemyśle rozrywki elektronicznej. Znajdzie się tu parę odważnych inicjatyw, szczególnie w tak pozbawionej ludzi z jajami, zakochanej ciągle w tych samych markach branży. Choć trzeba przyznać, że na PR firmy specjalnie to nie działało. Ile by nowych tytułów za Riccitiello nie powstawało, ludzie ciągle twierdzili, że w Redwood tylko klepią sequele i odcinają kupony.
Nie jest łatwo kierować firmą noszącą mało zaszczytny tytuł najbardziej znienawidzonej w Stanach Zjednoczonych – choć w gruncie rzeczy wyprzedzić na tym polu przedstawicieli sektora bankowego to niemały wyczyn. Tak więc w końcu wszystko się popieprzyło i poszło w, delikatnie stawiając sprawę, niefortunnym kierunku. Po początkowych odważnych krokach, Riccitiello dawał swoim krytykom coraz więcej argumentów. Część z wymienionych wyżej nowych tytułów stała się dojnymi krowami, tyle że dającymi coraz mniej mleka, bo takie podejście skutecznie zabijało kreatywność deweloperów – nie dziwi mnie, że „doktorzy z BioWare”, Ray Muzyka i Greg Zeschuk, w końcu zebrali manatki i opuścili ten okręt, skoro ich cieszące się wielkim uznaniem studio stało się fabryką do taśmowego wypluwania mikrododatków. Zamiast iść swoją drogą, zaczęto na siłę walczyć z Call of Duty i to bez konkretnego postawienia na jeden tytuł – trochę Medal of Honor, a trochę Battlefieldem, co tylko spętało ręce świetnej ekipie z DICE. DLC zamiast sensownym dodatkiem stało się plagą. W obszarze mobile i social EA co prawda istnieje, ale bez jakiegoś spektakularnego sukcesu. Podbić świata MMO też się nie udało, a The Old Republic większą popularnością cieszyło się przed premierą niż po niej. Bezsensowną próbę wskrzeszenia Syndicate lepiej przemilczeć. A do tego jest jeszcze przecież katastrofa zwana Originem. Pomysł konkurowania ze Steamem może nie jest sam w sobie taki najgorszy, ale jeżeli chce się wydrzeć udział w rynku świetnej, uwielbianej przez miliony usłudze z wyrobioną znakomitą marką, to trzeba zrobić coś, mówiąc wprost, naprawdę zajebistego. Way to go. A ostatnia wpadka z serwerami SimCity chyba już przelała czarę goryczy. Nie ma więc co kryć – Riccitiello zaczął świetnie, z głową pełną pomysłów które od razu wprowadzał w życie i za to szacunek, ale potem gdzieś się pogubił, co wyraźnie odbiło się na wartości akcji i wynikach finansowych firmy, będących oficjalnym powodem jego odejścia. Nadszedł więc czas na zmiany i świeżą krew.
Swój ciepły fotel w firmowej siedzibie w Redwood obecny prezes opuści z końcem marca, a do czasu znalezienia przez zarząd następcy, jego zadania przejmie… Larry Probst, ten sam którego w 2007 sam Riccitiello zastąpił. Ja tymczasem siedzę sobie w ten chłodny (marzec jest! Serio, pogodo?) wieczór i popijając herbatkę przeglądam, co tak zwany Wielki Świat ma do powiedzenia o zmianach w EA. I widzę, że jedni śmiało sobie żartują, a inni wprost przeciwnie – Forbes pyta „co teraz”, Peter Moore nazywa to „smutnym dniem dla naszej branży” a rodzimy Onet pisze o „końcu epoki”. Jadą z grubej rury, a w końcu mówimy tylko o gościu, który zawodowo zajmował się produkcją gier, świat się przecież nie wali. Ale z drugiej strony, może w tym szaleństwie jest metoda, może faktycznie coś się w tych dużych słowach kryje. Elektroniczna rozrywka to przecież wielgachna branża, warta pierdyliard dolarów (a bardziej precyzyjnie: według mądrych głów z PwC globalna sprzedaż osiągnie 83 miliardy w 2016 roku). I zaraz na czele być może najważniejszej firmy tego przemysłu stanie nowy człowiek, według ostatnich ploteczek Peter Moore, by spróbować przeprowadzić ją przez tak zwany „delikatny moment”.
Jestem niezmiernie ciekaw, co nowy prezes Electronic Arts będzie miał do zaoferowania. W drugiej połowie panowania Riccitiello firma faktycznie zapadła na dwie choroby, o które niesłusznie posądzano ją już od początku jego kadencji – sequelozę i bezpomysłozę. A do tego równie groźne kompleksy Call of Duty i World of Warcraft. W całym ubiegłym roku, tak na oko, ukazał się tylko jeden naprawdę nowy tytuł od EA (jeśli coś pomijam, poprawcie mnie) – The Secret World, który pomimo bardzo ciekawego pomysłu przeszedł trochę bez echa. To za mało! Jest jednak nadzieja. Skoro Riccitiello żegna się z firmą, a naczelnym argumentem są wyniki finansowe, to znaczy że obecny model nie działa (chciałoby się rzecz – „a nie mówiłem”). Pewnie, można szlochać, rwać włosy z głowy i krzyczeć, że to przez koniec generacji, że piractwo winne, że mobile i social zjadają core gaming, ale za siedzenie i płakanie nikt od zarządu stołka CEO nie dostanie. Dlatego liczę, że nowym prezesem zostanie ktoś z nowatorskim projektem. Ktoś, kto tak jak Riccitiello od razu zawiesi poprzeczkę bardzo wysoko, ale potem faktycznie do niej doskoczy, zamiast potykać się o własne nogi i żądania inwestorów.
Co musi zrobić nowy CEO Electronic Arts? Pewnie ile osób tyle koncepcji. Jako, że w Polsce wszyscy są ekspertami od wszystkiego, i ja mogę się podzielić paroma luźnymi przemyśleniami. Przede wszystkim, poluzować lejce. EA ma pod swoimi skrzydłami jedne z najwybitniejszych zespołów, potrafiących połączyć fajne pomysły z ładnym designem i doskonałym od strony technicznej wykonaniem. Mowa przede wszystkim o wspomnianych hyż DICE i BioWare. Zamiast gonić ich do walki z Call of Duty i trzaskania DLC do Mass Effect i Dragon Age, pozwolić im działać. To nie są pierwsze z brzegu studia deweloperskie czy zwykli wyrobnicy. Kiedy ma się do dyspozycji tak dobrych ludzi, grzechem jest zakładać im kaganiec. Należy im po prostu dać działać. A potem to sprzedać. I jak się uda, a jestem pewien że się uda, to nie przykuwać ich łańcuchem do tego sprzedanego tytułu, tylko pozwolić im dalej robić swoje. Nie zabijać kreatywności – otwierać jej drogę. Druga sprawa to Origin, czarna owca w trzodzie EA. A nawet czarne dziecko w bielutkiej z dziada pradziada rodzinie EA. To jednak ciągle może być świetny produkt. Konkurencja jeszcze nigdy na złe konsumentom nie wyszła, tylko że to musi być prawdziwa KONKURECJA dla Steama i to przez wielkie „K”, a nie jakiś bubel. Zachęcić (najlepiej martwymi prezydentami, to zawsze działa) indie devów, a tych nie-indie wydrzeć Valve choćby zębami, otworzyć się na Linuksa, zintegrować wersję desktopową z mobilnymi systemami – Gabe Newell nie ma monopolu na sukces. Facebookowe popierdółki też wypada rozwijać, ale nie przeceniałbym ich wagi.
Takie wizje oczywiście świetnie się snuje z fotela – chyba, że jest to fotel prezesa, bo wtedy trzeba wcielać je w życie. Cóż, w tym przypadku będzie to na pewno gorące krzesło, bo EA stanęło w obliczu niełatwej sytuacji. Pozostaje liczyć, że to okaże się bodźcem – zarówno do uleczenia samej firmy, jak i całego rynku.