Pisałem o Mass Effect ledwie kilka dni temu, opowiadając o pierwszych wrażeniach z dema trzeciej części, które tylko rozpaliło moje nadzieje i oczekiwania wobec pełnej wersji. Możecie oskarżyć mnie o monotematyczność, ale spójrzmy prawdzie w oczy. Jaki temat mógłby być ważniejszy, bardziej godny klepania o nim na okrągło, niż premiera ME3?
Na wstępie muszę podziękować BioWare. Od kiedy, za sprawą dema, złamałem się i przestałem unikać jak ognia wszelkich rzeczy związanych z Mass Effect 3, które mogłyby zdradzić mi cokolwiek na temat fabuły gry, nieustannie świerzbią mnie palce i mam przemożną potrzebę uzewnętrznienia się z tym, jak bardzo czekam na premierę. A tu proszę, twórcy prezentują kolejny trailer i doktor Siergiej już ma znakomity pretekst, żeby napisać parę zdań. Sporą niesprawiedliwością byłoby jednak nazywać ten filmik tylko pretekstem. Opisując wrażenia z dema wspominałem znakomity trailer Take Earth Back. Chrzanić go. Przy tym co BioWare pokazało w piątek, poprzedni filmik wygląda jak Batman Forever przy Mrocznym Rycerzu.
Takiego trailera dla swojego filmu nie powstydziłby się nawet Zack Snyder. Jest po prostu re-we-la-cyj-ny! Jest patos, jest dramatyzm, jest dramaturgia i mnóstwo, mnóstwo akcji! Do tego starzy bohaterowie i drobne strzępki informacji, sugerujące, że możemy się spodziewać kilku naprawdę niezłych fabularnych twistów. Zresztą, nie wyobrażam sobie, aby mogło być inaczej. Liczę na Illusive Mana, na kolejne kawałki historii świetnego uniwersum ME i na bombę atomową w finale. A trailer mówi wprost. „Doktorze Siergieju, dostaniesz to wszystko. Na srebrnej tacy”.
Do premiery jeszcze tylko tydzień. Ja już jednak odliczam sekundy, a jako rozgrzewkę czytam pierwszą powieść ze świata Mass Effect – Revelations Karpyshyna. Nie obiecuję sobie po niej zbyt wiele (choć słyszałem pochlebne opinie. Ale słyszałem je także o książkach Salvatore i piątej płycie Disturbed. Jak widać, nic nie znaczą), ale jestem na głodzie, więc dobre i to. Najgorsze jednak, że zdaję sobie sprawę z niemożności zaspokojenia moich oczekiwań wobec tej gry. Nie dlatego, że nie ufam w zdolności ekipy BioWare, albo że nie wierzę w sukces ME3. Wprost przeciwnie, jednego jestem pewien – finał trylogii Mass Effect będzie znakomity. Ale dla mnie „znakomity” to za mało i choć będę się świetnie bawił przez bite kilkadziesiąt godzin, to jakiś niedosyt zawsze pozostanie. Stawiam poprzeczkę swoich wymagań tak wysoko, że aby jej dosięgnąć faktycznie trzeba mieć statek kosmiczny.
Zdarzyło mi się bardzo wyczekiwać różnych premier. Wredna suka zwana statystyką twierdzi, że zdecydowanie częściej kończy się to zawodem niż pełną satysfakcją. Jeśli chodzi o gry wideo, w ostatnich latach tylko przed trzema debiutami tak nerwowo przebierałem moimi chudymi nóżkami jak teraz. Metal Gear Solid 4 z początku rzucił mnie na kolana, ale z perspektywy czasu, przy chłodnym spojrzeniu, to chyba najsłabsza część serii, w której na siłę starano się spiąć wszystkie wątki w jednym, spektakularnym zwrocie akcji. I wyszło głupawo, choć za wszech miar efektownie. Jak mawiał klasyk – BioWare, nie idźcie tą drogą. Left 4 Dead 2 – pełna satysfakcja, jedna z najlepszych gier tej generacji, nie mam jej nic do zarzucenia. I wreszcie Battlefield 3, gdzie beta sfrustrowała mnie tak, że po pełną wersję nawet nie sięgnąłem.
Mam nadzieję, że Mass Effect 3 jednak dołączy do L4D2. A tymczasem idę jeszcze raz obejrzeć trailer i poczytać, co tam swego czasu wysmażył Karpyshyn. Cholera, jeszcze tylko kilka dni, ale ja chcę już!