Koledzy, którzy mnie dobrze znają odradzali przygodę z Elden Ringiem. Postanowiłem ich nie słuchać. No i zginąłem. Nie raz…
Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę. Niestety w Elden Ring nie mogłem tego zrobić, a więc postanowiłem przed sesją w ER przygotować się niczym maratończyk, albo Rocky Balboa przed bokserskim starciem. Poczytałem kilka poradników, obejrzałem jakieś materiały wideo w stylu „10 rzeczy, które powinieneś wiedzieć…” i tak dalej. Czy to pomogło? Czytajcie dalej. Oto moje pierwsze, luźne impresje.
Ach Elden Ring! Moje pudełko z grą dotarło dopiero wczoraj (piątek), mimo że miałem już styczność z dwiema kopiami przy okazji 10 urodzin naszego bloga (tu LINK). Tak! Z okazji naszego dziesięciolecia nasi czytelnicy mogli wygrać 2x Elden Ring w wersji na Xboksa. No właśnie! Ja także postanowiłem grać w Elden Ring na Xbox Series X. Dlaczego nie na Playstation 5? Powód może wydawać się dziwny – wolę pady od X’a. Uważam, że są wygodniejsze. Poza tym musiałem czymś nakarmić konsolę Microsoftu ;). Pleyak dostał wcześniej do schrupania Horizon Forbidden West.
Dlaczego w ogóle zainteresowałem się Elden Ring? Przyznam to szczerze – nie jestem fanem takich gier. Od Dark Souls odbiłem się bardzo szybko. Trochę lepiej było przy okazji Bloodborne, ale i tak nie wytrzymałem i sobie odpuściłem. Sekiro? Kiedy zaszlachtował mnie pierwszy, potężniejszy samuraj podniosłem ręce w geście poddania i już nie wróciłem do tej gry. Co za wstyd! Wiem, wiem.
Mimo wszystko postanowiłem spróbować. Dlaczego? Przede wszystkim bardzo intryguje mnie uniwersum stworzone przez mister Miyazakiego (przy wydatnej pomocy G R.R Martina). Elden Ring ma po prostu intrygujący styl i wizualia. Mroczny, okrutny świat po prostu bardzo przemawia do mojej wyobraźni. Same „walki z bossami” itd. to dla mnie rzecz wtórna. Cóż, chyba każdy ma prawo wyboru tego, co mu się podoba w grze wideo. Mnie podoba się uniwersum, styl artystyczny itd. To przyciągnęło mnie do Eldena. No i ten otwarty świat pozbawiony natrętnych znaczników „popychających cię” po ustalonej ścieżce – patrzę na CIEBIE każda, irytująca produkcjo z otwartym światem od Ubisoftu!
A jak mi się grało? Stworzyłem mojego nobliwego, wąsatego woja o imieniu Carnasioo. Mój bohater jest starym dziadem z brzuszkiem. Klasa? Włóczęga. Tu też zawierzyłem poradnikom i opiniom kolegi, który lubi „Soulsy”. Ponoć dla początkujących graczy klasa postaci, którą wybrałem jest bardzo okay.
Po dwóch godzinach grania… nie zginąłem ani razu. Poczułem się pewnie, niczym młody Bóg! Uwierzyłem, że może jednak nie jestem totalnym fajtłapą i nie „robię siary” w Soulsy! Myliłem się, kiedy wesoło zaszarżowałem na rycerza z halabardą. Zostałem upokorzony i zginąłem. Potem jeszcze raz i jeszcze. Odłożyłem pada, napiłem się gorącego kakao i usiadłem w kąciku pokoju nieco kiwając się w tył i w przód. Ocierając łzy frustracji pomyślałem sobie: wiedziałem, że tak będzie.
Dopiłem jednak KAKAO, które ani chybi dodało mi kurażu. Tak nie może być, pomyślałem i ze śmiałością ruszyłem jeszcze raz na okrutnego wroga. Sprytnie sam wybrałem halabardę jako broń i przywołałem do pomocy magiczne wilki. Tym razem paskudny wróg mnie nie pohańbił! Poczułem smak zwycięstwa, kiedy okuty w zbroję rycerz legł pod moimi stopami. Wydałem z siebie ryk zwycięstwa po czym… zarżnął mnie jakiś giermek, czy inny woj okrutnym nadziakiem. Zginąłem i obudziłem się w „miejscu łaski” niedaleko obozu, który niemalże oczyściłem. Na drodze zobaczyłem moje nemesis – rycerza z halabardą. Pomyślałem ze złością, że BĘDĘ POTRZEBOWAĆ ZNACZNIE WIĘCEJ GORĄCEGO KAKAO! Potem jeszcze pokonałem jakiegoś mini-bossa człeko-wilka i to za pierwszym razem. Poczułem satysfakcję!
Co ciekawe, zupełnie mnie to nie zniechęciło. Skoro już raz zabiłem tego paskudnika, to mogę to zrobić znowu (i zrobiłem)! Taki właśnie jest Elden Ring – skoro nie zniechęcił takiego leszcza i dziadygę jak ja. Osobę, która jest „słaba” w Soulborny itd. To znaczy, że jest to całkiem przyzwoita gra!
Tak więc walczę dalej! Na razie mam dziewięć godzin na liczniku. Gram powoli, rozkoszuję się. W Elden Ring podoba mi się ta swoboda – możesz ruszyć na paskudnego, trudnego przeciwnika z pieśnią na ustach, albo go ominąć! Galopuję na moim skocznym kozłokoniu(!) zwiedzam, biję, ginę i zaczynam od nowa.
Grafika i muzyka? Muzyka jest świetna i klimatyczna. Wizualnie? Jest nieźle. Jak napisałem wyżej, bardzo podoba mi się styl graficzny, ale nie ma się co oszukiwać. Elden Ring to nie jest Horizon Forbidden West. ER ma jednak w sobie to „coś”, co fascynuje i sprawia, że czujesz się zaintrygowany tym uniwersum.
A kiedy jechałem na Strudze (mój kozłokoń) i na drodze tuż za mostem na horyzoncie zamajaczył mi ogromny, obskurny wóz ciągnięty przez zakute w łańcuchy dwa olbrzymie Trolle aż zadrżałem z rozkoszy. Oczywiście spiąłem ostrogi i ruszyłem żwawo do ataku. Zginąłem…
Odłożyłem pada i skuliłem się w kąciku kiwając się nieco w tył i w przód. Na szczęście za chwilę podgrzeje mi się mleczko na KAKAO. Kiedy już wychylę kubek pysznego napoju poczuję przypływ odwagi z całą pewnością złoję skórę paskudnym gigantom. Obiecuję!
Grę Elden Ring możecie sobie kupić w zaprzyjaźnionym z GRAstroskopią sklepie NORBiT.pl.