web analytics

«

»

Deadfall Adventures, czyli Indiana Jones dla ubogich

para jak z samowara...

para jak z samowara…

Kojarzycie postać Allana Quatermaina? Podróżnika i poszukiwacza przygód z kart powieści autorstwa Henry’ego Ridera Haggarda? Albo z filmu z Richardem Chamberlainem i Sharon Stone „Kopalnie króla Salomona”? Nie? Dla tych więc, którzy wychowali się w jaskini napomknę jedynie, że jest to pewnego rodzaju protoplasta Indiany Jonesa – łasy na wszelkiego rodzaju skarby awanturnik z niezwykłą umiejętnością ładowania się w najrozmaitsze kłopoty. Postać niezwykle barwna, której najzwyczajniej w świecie nie da się nie lubić. Dlaczego o nim wspominam? Ponieważ jest on bezpośrednio powiązany z najnowszą produkcją rodzimego studia „Farm51” noszącą tytuł „Deadfall Adventures”.

Osobiście jestem wielkim miłośnikiem tego typu historii. Któż bowiem nie lubi lekkich opowieści o skarbach zaginionych cywilizacji, przygód pełnych tajemnicy, humoru i zaskakujących zwrotów akcji. Byłem więc bardzo podekscytowany, gdy parę dni temu w moje ręce trafiła wcześniej wspomniana gra. Niestety, moje szczęście nie trwało zbyt długo. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta – ponieważ „Deadfall Adventures” jest produkcją najzwyczajniej słabą i to praktycznie pod każdym względem.

Już na samym początku zabawy autorzy leją na głowę kubeł zimnej wody. Intro mające za zadanie wprowadzić nas w całą historię (podobnie jak i kilka pierwszych cutscenek) jest wręcz koszmarne. Fatalna, poszarpana animacja postaci przypomina bal zardzewiałych robotów, ujęcia są kompletnie pozbawione dynamiki, a uproszczone do minimum dialogi wypadają bohaterom z ust rozbijając się o podłogę. Dramat. Ja rozumiem, gra typowo budżetowa, terminy, deadline’y, ale na Boga takich rzeczy się po prostu nie robi. Nie w dzisiejszych czasach.

Zniesmaczony pomyślałem sobie, że być może dalej będzie lepiej. Może sama rozgrywka zrewanżuje mi to, czego przed chwilą doświadczyłem. Jak się niebawem okazało, byłem w straszliwym błędzie.

ale...poważnie?

ale…poważnie?

Pierwszy etap zabawy rozgrywa się na terenie bliżej nieokreślonych wykopalisk w Egipcie. Potomek Quatermaina (tak, w grze nie kierujemy poczynaniami słynnego bohatera, lecz jego syna Jamesa) wraz ze swoją piękną towarzyszką z jakiejś-tam-agencji-wywiadowczej, stara się odzyskać „Serce Atlantydy” – pradawny artefakt, służący w zasadzie nie wiadomo do czego. Dobra, pomyślałem sobie – wykopaliska są, magiczne artefakty są, fajna towarzyszka jest, wszędobylscy Źli Naziści są, z całą pewnością nie da się tego zepsuć.

W tym właśnie momencie zrobiło się źle i to w najgorszy z możliwych sposobów. Zamiast ciekawego, klimatycznego wprowadzenia w świat tajemnic starożytnej cywilizacji, autorzy postanowili bowiem zaserwować nam typową sieczkę. Nagle, zza powalonych kolumn wyskoczyli naziści z karabinami i rozpoczęła się stereotypowa, tępa nawalanka. Należy tu jasno zaznaczyć, że strzelanie do złych niemiaszków nie przynosi żadnej wręcz satysfakcji, ponieważ nawet na najwyższym poziomie trudności jest ono dziecinnie wręcz łatwe. Przeciwnicy zachowują się jak ślepcy, biegają bez ładu i składu wpadając prosto pod lufę, lub z uporem maniaka strzelają z całkiem otwartych przestrzeni, wręcz prosząc się o kulkę. Całe szczęście, że dodatkowo nie machają flagą z napisem „strzelać tutaj”. Bardzo częstą spotkać można również przeciwnika stojącego niczym słup soli, nawet gdy podejdziemy do niego na pół metra i spojrzymy mu groźnie w oczy. Podsumowując, mechanika walki ssie w najgorszy z możliwych sposobów i nie pomaga tu nawet dość spora różnorodność broni, jaką dano nam do dyspozycji, ponieważ nie różnią się one niczym za wyjątkiem wyglądu. W dokładnie taki sam sposób sprzątniemy przeciwnika z pistoletu jaki i z karabinu, niezależnie od odległości.

słynne, Niemieckie "lewitujące dokumenty"...

słynne, Niemieckie „lewitujące dokumenty”…

Bardzo podobnie jest z resztą elementów składających się na opisywane „dzieło”. Praktycznie wszystko w Deadfall Adventures zostało potraktowane po macoszemu i spaprane wręcz popisowo. Ponieważ nie należę jednak do grupy osób czerpiących przyjemność z niczym nie usprawiedliwionego sadyzmu, postaram się nie znęcać zbyt długo i skrócić cierpienia do minimum.

Lokacje są wykonane bardzo starannie. Widać, że nad stroną czysto graficzną pracowali utalentowani ludzie. Cóż z tego, gdy wydają się one całkowicie puste, bez życia, niczym kartonowe dekoracje na planie niskobudżetowego filmu. Pełno w nich niewidzialnych ścian tworzących swoiste tunele, nie da się wskoczyć czy wejść na jakikolwiek element wyższy niż dziesięć centymetrów, a po bliższym przyjrzeniu się można zauważyć totalny recycling powtarzających się elementów. Podobnie rzecz ma się z popularnymi „znajdźkami”. Jedną z największych, jak dla mnie, przyjemności jest zwiedzanie lokacji i zaglądanie w każdy kąt w poszukiwaniu ukrytych przedmiotów. Deadfall Adventures również oferuje tego typu zabawę. Niestety została ona doszczętnie zrujnowana przez kompas, który w prosty i bezbolesny sposób pokazuje drogę do najbliższego przedmiotu. Kolejny cios – zagadki. Na początku zabawy wybieramy ich stopień trudności. Oczywiście zaznaczyłem „trudny”. Nie wiem co autorzy rozumieją przez to słowo, ale przesunięcie jakiejś wajchy, czy obrócenie lustra odbijającego promień, według mnie do trudnych raczej nie należy. Podobnie jak przejście po podłodze złożonej z szachownicy płyt, gdzie każda po której można stąpać jest zaznaczona odpowiednim znakiem. Następna sprawa, rozwój postaci. Owszem istnieje i to w sumie wszystko co można o nim powiedzieć. W obecnej formie jest całkowicie zbędny i kompletnie nic nie wnosi do gry, ponieważ biorąc pod uwagę prostotę walki, podniesienie poziomu celności broni, czy prędkość jej przeładowania jest kompletnie bez znaczenia. Podobnie zresztą jak zwiększenie wytrzymałości czy energii. (nie nie, nie rozpędzajcie się zbytnio, w Deadfall Adventures nie ma paska energii, jest wszędobylski autohealing, a jakże). Gwoździem do trumny jest jednak postać naszego protagonisty. Płaska, bezwymiarowa, kiepsko zaprojektowana, tekturowa postać, rzucająca tu i ówdzie czerstwymi żartami przywołującymi na twarz jedynie uśmiech politowania. Takiego bohatera najzwyczajniej w świecie nie da się polubić.

Dobra, szczerze mówiąc mam już dość. Nie będę opisywał kolejnych wpadek i kiepskich rozwiązań. Postaram się krótko podsumować całość. Deadfall Adventures jest grą, w której znacznie częściej od paskudnych niemiaszków, atakuje nas słowo „budżet”. W zasadzie to szturmuje nas ono przez cały czas trwania zabawy, wspierane przez terminy takie jak „brak pomysłów” oraz „szybko, bo inwestorzy się niecierpliwią”. Produkcja ta nie posiada w sobie ani grama duszy, brakuje jej najważniejszej rzeczy, jaką powinna posiadać gra opowiadająca tego typu historię – wciągającego klimatu, który przykuł by nas do monitorów na długie godziny. Tytuł kosztuje na Steamie 39.99E. Czy watro go kupić za taką cenę? – NIE. Czy warto go kupić po obniżce 85%? – NIE. Czy warto go kupić w wersji pudełkowej w celu podłożenia pod kiwający się stołek? – NIE. Dużo lepiej włączyć telewizor i obejrzeć sobie Kopalnie Króla Salomona, czy po raz nie wiem już który, jeden z filmów o Indianie Jones.

Na koniec wideo z pierwszego etapu gry.