web analytics

«

»

Ze śmiercią mi (nie)do twarzy, albo pierwszy raz w szpitalu.

krewNa początek kilka słów wyjaśnienia. Ten tekst jest najbardziej osobistym, ekshibicjonistycznym artykułem, jaki napisałem w swojej wieloletniej, zawodowej karierze. Nigdy wcześniej nie odważyłem się napisać o sobie w taki sposób jak mam to zamiar uczynić poniżej. Nigdy nie czułem potrzeby „uzewnętrzniania się” jak czynią to rzesze blogerów. Tym razem będzie inaczej… bo prawie umarłem.

To co przeczytacie poniżej będzie tylko i wyłącznie prawdą – choćby dla mnie ośmieszającą, albo po prostu głupią, albo nieco żenującą. Tym razem zupełnie się tym nie przejmuję. Dlaczego? Ponieważ jestem już poza takimi trywialnymi rzeczami. Opinia osób trzecich ma dla mnie zerowe znaczenie. Kiedyś się przejmowałem. Dziś… już nie. Sprawdźcie dlaczego.

Epizod I: zdrowy dzieciak

Zawsze byłem zdrowy. Nie, nie chwalę się! Dodać należy, że zawsze byłem gruby. Wielki, gruby i bardzo silny. Pewnie dlatego mimo tuszy w szkole nikt, nigdy nie robił mi okrutnych żartów. Trudno sobie żartować z kogoś kto jedną ręką może cię podnieść jak szmacianą lalkę i rzucić o ścianę. No, ale tak… byłem grubasem. Jednocześnie byłem okazem zdrowia. Niskie ciśnienie, żadnych chorób. Ba! Nawet na W-Fie (jest jeszcze coś takiego w szkole?) potrafiłem przebiec kilometr i to nie na ostatnim miejscu… no dobrze na przedostatnim. Grając w piłkę stałem „na obronie” i zasłaniałem ochoczo swym ciałem bramkę i bramkarza.

Nigdy też nie byłem w szpitalu. NIGDY.

Epizod II: Piekło Dantego

Sierpień roku pańskiego 2014. Leżę w łóżku. Czuję się słaby niczym dziecko, ale wyprowadzam psa, robię zakupy i tak dalej. Utykam na prawą nogę – boli. W ogóle wszystko mnie boli. Nie będę wdawał się w szczegóły medyczne – nie o to chodzi w tym artykule. W każdym razie jestem zmęczony, chce mi się spać. Nie mogę spać. Kiedy się kładę mam odruch wymiotny. Biegnę do łazienki wymiotuję kwasem. Kwasem tak mocnym, że się krztuszę i pali mi gardło. Wypijam trochę wody. Powyżej żołądka(?) zbiera się „gula”. Znowu mam refluks. Nie mogę jeść. Jedzenie wzbudza we mnie odruch… wymiotny. W niecałe 30 dni tracę 20 kilogramów wagi. Wszystko to ukrywam przed ojcem (często nie ma go w domu). Proszę się nie dziwić – jestem mistrzem hmm… ukrywania i no cóż… kłamania w żywe oczy. Kiedy pytał, czy byłem u lekarza bez mrugnięcia przytakiwałem, ale oczywiście NIE byłem. TAK WIEM BYŁEM MEGA GŁUPIM KRETYNEM, ale… jak szczerość to szczerość – nie miałem ubezpieczenia. Ot tak się akurat złożyło, że je straciłem (mimo posiadania roboty). Kto wie jak funkcjonuje rynek pracy w tym kraju wie o czym mówię.

Epizod III: Żelazna Wola

Napisałem „wola” dużą literą. Znowu nie chcę się puszyć ponieważ ostatecznie to właśnie moja silna wola doprowadziła mnie na samo dno. No, ale tak… mam żelazną wolę. Chyba po ojcu… sam nie wiem. W stanie w którym kilkanaście procent osób może po prostu umrzeć ja, tak jak już wspominałem, chodziłem sobie utykając (i baaaardzo powolutku) na zakupy i na spacery z psem. O tym, że kostucha mogła mnie zdmuchnąć jak wiaterek świeczkę dowiedziałem się już w szpitalu. Tak. Nie mogli uwierzyć, że „przechodziłem” chorobę całe półtora miesiąca. Jestem pewny, że w „bardzo odległej galaktyce” byłbym w stanie zgnieść Lorda Vadera moją Mocą niczym puszkę Coli jednocześnie grając skoczną melodyjkę na ukelele.

Epizod IV: Kryzys

Wszystko ma swój kres. Nawet siła woli kulejącego i słabego jak dziecko idioty. Nie miałem już siły. Ojciec zauważył symptomy i w ciągu minuty zaciągnął mnie za fraki do lekarza domowego. Ok… trwało to nieco dłużej bo założenie koszuli, spodni itd. trwało ponad kwadrans. Nawet nie będę wspominał, że musiał mnie podnosić z krzesła na którym siedziałem. Nie miał z tym problemu – ważyłem jakieś 80 kilo. Miesiąc wcześniej moja waga oscylowała w okolicach 102 kilogramów.

Przychodnia na szczęście jest bardzo blisko. Pani doktor jak tylko mnie zobaczyła to po prostu wezwała karetkę. Przyjechali po 10 minutach. Była godzina około 17. Chyba. Kojarzyłem już niewiele.

Epizod V: Miś ratuje mi życie

Leżę na noszach, a jakiś wielki niedźwiedź (naprawdę widziałem misia) wiezie mnie do karetki. Pierwszy raz w życiu jestem w takim pojeździe. Podnoszę głowę i zadaję pytanie „temu misiu”, który w międzyczasie przybrał wygląd sympatycznego wielkoluda. Jakie zadałem pytanie głosem słabym jak dziewczynka? Brzmiało ono „czy szpital do którego jedziemy JEST CZYSTY”. Mina „misia” bezcenna. Ja opadam z sił coraz bardziej.

Epizod VI: Morda w kubeł

Dojeżdżamy do szpitala-kliniki (na potrzeby tego artykułu jak już wspomniałem pewne nieważne szczegóły będę pomijał. Ot choćby nazwiska lekarzy itp.). Rozsuwają się szklane drzwi. Ten szpital ma dwa budynki. Stary i nowy. Jesteśmy w tym nowym. Zabierają mnie GDZIEŚ i… zostawiają. Podchodzi lekarz, czy ktoś tam. Obok mój ojciec. Nagle pandemonium wokół mnie jakieś pięć, albo i więcej osób. Zabierają mnie do jakiegoś pokoju coś tam robią. Ja ledwo żyję. Coś mamroczę. Zakładają mi jakiś wenflon, czy jak to się nazywa i inne rzeczy. Coś wstrzykują. Ojciec opowiada. Lekarze mają miny jakby zobaczyli Czupakabrę. Ja czuję się coraz gorzej i odpływam, ale jeszcze próbuję być przytomny.

Epizod VII: Nie ma tunelu do zaświatów

Przenoszą mnie na chyba intensywną terapię, czy coś w ten deseń. Jestem sam w sporym pokoju otoczony szklanymi drzwiami na kartę magnetyczną (nawet wtedy zauważam takie rzeczy). Czuję się coraz gorzej. Patrzę w sufit. Światło lampy staje się coraz słabsze. Nic nie czuję. Czy dodałem już wcześniej, że boję się jak nigdy, NIGDY w życiu? Nie płaczę. Na luksus płaczu trzeba mieć siłę. Ja takiej nie posiadam. Skończyła się.

A teraz będzie z grubej rury. Zaraz przeczytacie coś co sprawi, że może się zaśmiejecie, albo zareagujecie wzruszeniem ramion. Uznacie mnie za głupca, albo i gorzej. Nie ma to dla mnie znaczenia. Sam zrobiłbym na waszym miejscu dokładnie to samo! Gotowi? No to jazda.

Oglądacie czasem głupawe programy Discovery w których ludzie o nawiedzonym wzroku opowiadają o doświadczeniach „poza ciałem”. Sami wiecie – światełko, głos „Boga”. Tunel.

Tak. Napiszę to ponieważ obiecałem, że to czym się tu podzielę będzie w 100 procentach bez ściemy. Choć przychodzi mi to z niebywałym trudem – doświadczyłem NDE, czyli Near death experience. Doceńcie, że po moim ojcu i babci jesteście trzecimi(?) osobami, które o tym wiedzą. Lekarzom nie powiedziałem. Ponoć oddział ekhem… zamknięty wcale nie jest tak daleko, a karetki pełne kaftanów są szybkie.

Wróćmy jednak do tematu. Otóż w moim przypadku tunelu nie było. Muszę też rozczarować łowców sensacji. Nie oddzieliłem się od ciała niczym duszek Casper i nie widziałem siebie „z góry” leżącego na łożu boleści. Po prostu zgasłem i znalazłem się w „innym miejscu”. Jak wspomniałem przed chwilą słynnego tunelu nie było. Była za to pusta, niekończąca się czarna przestrzeń. Nieznośna cisza. I tak… było majaczące światło. Żółtawe, delikatne, subtelnie kuszące.

Niestety u będzie kolejny zawód. Nikt nie wołał do mnie z tej dziury-światełka. Ani ukochani zmarli, ani nie zauważyłem wszechmocnej „ręki Boga”. Nie pojawił się krzak gorejący. Anioł nie spłynął z góry. Jezus, Budda, ani nawet Elvis Presley nie mówili „przyjdź do mego Królestwa”. Po prostu stałem sam na ogromnej, mrocznej przestrzeni i patrzyłem na migoczące światło.

Wiem, że wiele osób by to zmieniło. Ktoś padłby na kolana, zaczął się modlić itd. Teraz to rozumiem. Kiedyś z tego kpiłem uważając „siłę rozumu” na coś lepszego od „siły wiary”. Teraz nie jestem tego taki pewny. Sam nie doznałem religijnego oświecenie – to zapewne kolejne rozczarowanie dla czytających ten felieton – po prostu jestem niewierzący. Oczywiście TERAZ ciekawi mnie CO tam było. Za tą kurtyną (a może po prostu omamami). Wtedy jednak nie czułem wszechogarniającego Boga, Absolutu, Bytu. Wybaczcie. Eschatologia mnie po prostu nie interesuje.

Mogę tylko na pociechę powiedzieć coś, czego jestem pewny teraz, a także wtedy – NIE bałem się. Byłem spokojny.

Chwilę potem już się bałem. Omamy, czyściec (piekło?) i piękne światełko odpłynęły w siną dal, a ja zobaczyłem nad sobą lampę i kilka osób. W tym jedną walącą mnie bezpardonowo po ryju (tak mi się przynajmniej wydawało). Chyba wydałem się z siebie jakiś dźwięk bo na twarzach otaczających mnie ludzi odmalowała się ulga. Sęk w tym, że znowu się bałem. Nie wierzcie debilom z Discovery, że już „nie boję się śmierci”. Tylko ignorant wygaduje takie puste frazesy. Strach przed śmiercią to uczucie atawistyczne i żadna wymyślona religia, czy „pewność” istnienia zaświatów tego nie zmieni. Nawet wiara w Szpagetti-potwora nie impregnuje na strach-przed-śmiercią.

Epizod VIII Doktor Crusher proszona na salę

Żyję. Coś mi dali. Zaczynam nawet mówić, a raczej bełkotać (bo mi każą). Wiozą mnie gdzieś. Wielka winda otwiera się z sykiem i MÓWI ludzkim głosem. Czuję się jak w moim ulubionym Star Treku. Zaraz doktor Crusher zbada mnie Tricorderem, wyleczy i kapitan Picard każe ruszyć z prędkością Warp 8 w nieznane rejony galaktyki. Niestety życie to nie bajka. Wwieźli mnie do wielkiej sali. Takiej naprawdę „na bogato”. Zrobili prześwietlenie (kolejny raz – szczegóły nieważne pominę), ale dopiero potem się zaczęło. A raczej zaczął… zabieg.

Epizod IX podać imadełko doktorze?

Nie napiszę CO mi robili. W każdym razie oj robili. Oczywiście musiałem patrzeć – choć nie widziałem niczego, ale za to słyszałem. Słyszałem kiedy doktor prosił siostrę o skalpel. Wytrzymałem to psychicznie bo jak już pisałem. Mam siłę woli chyba graniczącą z psychopatią. Są jednak granice ludzkiej wytrzymałości. Moja skończyła się w momencie w którym asystentka doktora zapytała go cytuję: czy podać imadełko? Przy „imadełku” zemdlałem. Nie wstydzę się tego.

Spójrz w lustro i powiedz sobie szczerze, czy TY też byś nie zemdlał weekendowy twardzielu.

Epizod X znowu jadymy furą na sygnale

Obudziłem się chyba chwilę potem. Nade mną zatroskana twarz rodziciela i pielęgniarzy. Przewożą mnie. Jeśli dobrze pamiętam była jakaś 2 w nocy. Budynek numer 2 nie jest już taki wypasiony i nowoczesny. No, ale trudno się mówi. Przenoszą mnie na łóżko. Zasypiam. Mamy noc z 16 na 17 września.

Epizod XI telefoniczne pandemonium

Budzę się rano i zaczyna się bal. Przychodzi jakiś lekarz (nazwisk nie podam) wokół mnie krzątają się siostry. Jestem na Intensywnej Terapii. Ledwo mówię, ale opowiadam „historię mojej głupoty” a raczej ojciec opowiada bo w międzyczasie wyjawiłem mu wszystko jak leci. Ja tylko coś wtrącam i ewentualnie przytakuję. Nie będę czytelnika zamęczał takimi szczególikami jak wspomniany przeze mnie wcześniej procent „śmierci” itd. W rozmowie (między lekarzami) generalnie padało też określenie sepsa i tym podobne. Było GRUBO.

Jeszcze tego samego dnia mój telefon dostaje szału dzwoni rodzina. W tym ciocia z Kostaryki (na komórkę!), babcia itd. Koledzy z GRAstroskopii już wiedzą (przyjechali do mnie kilka dni później co baaardzo poprawiło mi nastrój i odpędziło na moment mroczne chmury – dziękuję im za to). Ja mam straszliwego doła i czarne myśli. Dziwicie się?

Epizod XII Ojciec

Zrobiło się trochę „wesoło” i „luzacko”? No to zejdźmy z chmurki. Ten epizod pisze mi się z ogromnym trudem i oporami. Jak już wspomniałem na wstępie nie lubię się uzewnętrzniać, ani pisać zbytnio o sobie i moich uczuciach, ale tym razem po prostu MUSZĘ. Jestem jedynakiem. Maminsynkiem można by rzec. Moje stosunki z ojcem zawsze były dość… może nie chłodne, ale też nie „gorące”. Ot mój „stary” tak jak jego „stary”, a mój dziadek to człowiek nieco szorstki, z zasadami przez duże „Z” i tak dalej. Nieczęsto pokazuje uczucia, a jeśli już to robi jest w tym bardzo nieporadny. To taki typ silnego człowieka, który zdobywał Dziki Zachód – jednym słowem twardziel. Nie dziwota, że ulubionymi filmami mojego staruszka są te z Clintem Eastwoodem. W sumie to nawet z wyglądu jest podobny do słynnego aktora. Z zachowania (tego w filmach) trochę też.

Dlaczego to wszystko piszę? Ponieważ mam najlepszego OJCA na świecie. To, że odkryłem to dopiero po więcej niż dwóch dekadach jest dla mnie powodem do hmmm… wstydu.

Jak już wspomniałem tak się złożyło, że zabierając mnie do szpitala NIE miałem ubezpieczenia. Oczywiście system „wypluł” to dzień później i przy moim łożu znalazła się jakaś „zatroskana” harpia informując mnie (ledwo kojarzącego fakty), że nie mam ubezpieczonka. Tak się nieszczęśliwie dla kobitki złożyło, że w tym momencie do pokoju zawitał mój ojciec i słysząc końcówkę rozmowy… w każdym razie twarz mu się zmieniła. Uważam się poniekąd za erudytę z dość szerokim wachlarzem i zasobem „językowym”, ale nie jestem w stanie opisać wyrazu twarzy mojego taty kiedy jest wściekły. Określenie „straszny” to za mało. Słowo „mord w oczach” ledwo oddaje sedno sprawy. W każdym razie nie znam osoby (ze mną włącznie, a sam jestem furiatem), która wytrzymałaby TEN wzrok przez dłużej niż kilka sekund. Najstraszniejsze jest to, że ojciec wścieka się na „zimno” co jest jeszcze bardziej przerażające.

Wracając do biednej pani z (chyba) administracji, która najwyraźniej nie zauważyła symptomów „wkurwu” mojego staruszka zaczęła JEMU wymachiwać jakąś kartką przed nosem. Co oczywiście tylko pogorszyło sprawę. Ojciec delikatnie(!) zabrał karteluszkę, zwinął ją w kulkę i powiedział do harpii tak: płacę za wszystko co chcecie, leki, badania, a teraz proszę wyjść i więcej nie chcę pani tu widzieć. Do widzenia. Wszystko to na oczach kilku pielęgniarek, które dziwnym trafem są dla mnie milsze niż dla innych pacjentów.

Dla porządku i podsumowaniu tego epizodu – ubezpieczony już jestem. Tak więc ominie mnie płacenie rachunku, który już po kilku badanach wynosi tyle co nowy, średniej klasy samochód. Ot Służba Zdrowia. W SŁUŻBIE CZŁOWIEKA!

Co jeszcze mogę napisać o moim tacie? Przychodzi do mnie codziennie. Mimo że pracuje. Urywa się z roboty. Co chwilę dzwoni pytając, czy czegoś nie potrzebuję. Pyta jak się czuję. Czy coś mnie nie boli. Czy potrzebuję poduszkę, poprawia siedzisko szpitalnego łóżka. Nalewa picie. Co chwila lata do lekarzy itd. Na Boga. Jednego dnia pojechał do pobliskiej szaszłykarni, czy czegoś tam i ZAMÓWIŁ mi pieczonego kurczaka zastrzegając, że ma być ś-w-i-e-ż-y. Jestem przekonany, że pan/pani od rożna własnoręcznie rankiem ubiła kuraka.

Tak, tak… przywozi mi też jedzenie, ale o szpitalnym ekhem… żarciu trochę później. Poza tym gazetki, frykasy. Co tyko chcę. Do diaska komputer mi przywiózł do szpitala (siedzę na łóżku i piszę ten tekst), a kiedy żałośnie zapiszczałem, że: ale tato tu nie ma wi-fi. To po chwili wrócił do mnie z „donglem” USB i mam Internet bez którego chyba bym tu oszalał.

Obiecałem, że będę tu pisał tylko prawdę, bez ściemy i tak dalej. No więc napiszę coś co często w relacjach syn-ojciec jest najtrudniej powiedzieć, ale cholera zrobię to i jak się komuś to nie podoba, albo za chwile zachichocze to mam to głęboko w d… A więc TRZY-CZTERY

Kocham mojego TATĘ… choć pewnie jeszcze nie raz się pokłócimy ;)

Hmm… to nie było takie trudne. Sami spróbujcie.

Epizod XIII żywot człowieka szpitalnego.

Leżę, leżę. Nudzę się jaaaaak zwierzę. Na sali w której teraz jestem nie ma telewizora. Zresztą nigdzie nie ma. Są lampki, ale nie mają żarówek. Oto XXI wiek. Za to jest czysto i to mnie bardzo cieszy, a wymagania w tej kwestii mam wysokie. Pierwsze dni były dla mnie koszmarem. Przypomnę, że był/jest to mój pierwszy pobyt w takim przybytku i dla mnie coś takiego jest doświadczeniem z pogranicza tych traumatycznych.

Nie mam jednak dość siły aby myśleć. Nie mogę nawet wstać z łóżka – choć bardzo się staram. Pierwsze wyjście do łazienki (z chodzikiem) było dla mnie jak wspinaczka na Mount Everest. Nie byłem w stanie „używać” takich wynalazków jak jakaś cholerna kaczuszka itd. Panie pielęgniarki oczywiście zaczęły na mnie wrzeszczeć, że mam leżeć, ale byłem nieugięty. Są pewne zasady dla których mogę nawet zdechnąć – jedną z nich jest nieograniczony dostęp do bieżącej wody, kibelka i w ogóle umycia się. Bez tego cierpię katusze.

Odwiedzają mnie też lekarze, a raczej całe pielgrzymki konowałów. Szczególnie w kolejnych dniach. Poza doktorem prowadzącym i chirurgiem i diabli wiedzą kim jeszcze nawiedzają mnie również studenci. Ciekawie jest słuchać o sobie kiedy lekarz zaczyna opowiadać historię choroby, a biedne dzieciaki mają oczy wielkości spodków i rozdziawiają gęby ze zdziwienia, albo niedowierzania..

Nie mam oporów. Opowiadam (kiedy już mam dość siły, aby to robić) ile ważyłem, jak schudłem itd. Kiedy docieram do momentu gdy opowiadam jak półtora miesiąca „przechodziłem” z chorobą od której każdej nocy mogłem umrzeć (zapaść w śpiączkę – co też mi uświadomił dopiero lekarz) mam szelmowski uśmiech na twarzy – to wtedy oczy studentów robią się wielkie z niedowierzania. Dodam, że to raczej nie szacunek, czy coś podobnego – raczej podziwiają okaz totalnej, bezmyślnej głupoty. Mnie! No co? Mówiłem przecież, że będę szczery do bólu!

Epizod XIV a może by tak małe badanko

Jak szpital to badania. Żeby nie skłamać od razu powiem, że spróbuję wymienić wszystko co mi robili, ale nie jestem pewny, czy czegoś nie pominę. Tyle tego było. Zacznę od błędu. Mojego błędu. Obiecałem sobie i ojcu, że w szpitalu będę zgadzał się na wszystko, mówił tylko prawdę i niczego nie ukrywał. No to tak zrobiłem. Dzięki temu miałem przyjemność zapoznać swój przełyk z grubą rurą.

Tak jest! Pierwszym badaniem na które zostałem wysłany była GASTROSKOPIA. Zapakowali mnie na wózek i wywieźli karetką do jakiegoś budynku. Tam naiwnie sądziłem, że cała procedura potrwa tylko chwilkę, a więc nie ubrałem się ciepło. Byłem w samych gatkach i koszulce. Nie miałem chodzika i zostałem sam na pustym korytarzu. Mijały minuty… coraz więcej minut. Zacząłem mieć dreszcze, bo było dość zimno. W międzyczasie pojawiło się kilka osób też czekających na „G”. Po ponad godzinie jestem na granicy. Czuję, że zemdleję, ale nadal nikt się mną nie zainteresował choć „sąsiedzi” obok już wiedzą, że przywieźli mnie karetkę i muszę być szybko przyjęty.

Wreszcie jakaś dzielna, starsza, elegancko ubrana pani nie wytrzymuje widząc, że prawie spływam z krzesła niczym mokra szmata wbiega do pokoju „siostrzyczek” z których dobiegały śmiechy i odgłosy mieszania herbaty w szklankach. Po minucie karczemnej awantury znalazł się lekarz i zostałem zawieziony na badanie.

Oszczędzę szanownym Czytelnikom szczegółów. Powiem tylko, że nikomu nie życzę, aby przez kilka długich minut wpychali wam rurę w gardziel. Ostatecznie po tym badaniu do swojego łóżeczka wracałem na leżąco. Tak bardzo byłem wykończony.

Potem już było z górki. Badania krwi, moczu. Doplery, prześwietlenia. Dwa razy sprawdzali mi serducho (okazało się, że mam pikawę jak dzwon). Przenicowali mnie od A do Z.

Epizod XV panie doktorze szczypce

Epizodzik piętnasty łączy się poniekąd z poprzednimi, czyli badaniami i odwiedzinami studentów. Mój lekarz prowadzący sprowadził do mnie swojego kolegę (ponoć ekspert najlepszy w mieście) chirurga – uwaga tu złamię odrobinę zasadę pomijania szczegółów ponieważ bez pewnych faktów się nie obejdzie tym razem.

Tak więc w moim pokoju pojawiło się pewnego dnia konsylium w składzie: mój doktor prowadzący, pan chirurg i jeszcze jakiś konował o aparycji Pudziana. UWAGA JEŻELI JESTEŚ WRAŻLIWY POMIŃ PONIŻSZY AKAPIT.

Pan chirurg zaczął swoje badanie na mojej biednej nóżce. Oczywiście wszystko widziałem. Ponieważ NIE jestem w stanie odwrócić wzroku. To nie perwersja ja po prostu musiałem widzieć jak szanowny lekarz wkłada różne rzeczy do mojej stopy itd. Patrzyłem na to i nawet nie mrugnąłem. Zdaje się, że wróciła moja moc idioty… o pardon MOC rycerza Jedi, czyli ŻELAZNA WOLA. Jak już niejednokrotnie wspominałem każdy ma jednak swój kres wytrzymałości. Moją granicą w tym przypadku był moment po zabiegu. W chwili kiedy stojące nade mną konsylium trzech panów doktorów zaczęło deliberować nade mną i moim stanem mnie włosy stanęły dęba.

Czy było w tym coś dziwnego, iż specjaliści wymieniają uwagi? Absolutnie nie. Z drobnym wyjątkiem. Podczas ożywionej dysputy szanowne konowały zapomniały wyjąć z mojej rany ogromne szczypce. Tak więc trzymając sztywno głowę jednocześnie słuchałem rozmowy na mój temat i przypatrywałem się jak z mojej stopy wystają WIELKIE szczypce/nożyce, czy coś w tym stylu. Wytrzymałem tak pół minuty… potem jeszcze dwie. Noga leżąca na stojaczku nadal wyglądała kuriozalnie z kawałkiem metalu dumnie wystającym niczym jakiś maszt. A panowie deliberowali ze sobą w najlepsze niczego nie widząc.

Wreszcie zacząłem delikatnie chrząkać próbując w kulturalny sposób zwrócić uwagę, że coś mi wystaje z nóżki i wcale mi się to nie podoba. W tym właśnie momencie do mojego pokoju wszedł kolejny lekarz z grupą… studentów.

Warto było czekać te kilka minut ze szczypcami w nodze! Tylko po to, aby zobaczyć reakcję biednych żaków. Niska blondyneczka schowała się za kolegę, który sam był blady jak papier. Inne dziewczę cofnęło się na korytarz, a jeden z kolesi… gruchnął na podłogę. Kolega student medycyny. Przyszły lekarz nie wytrzymał widoku i zemdlał na miejscu. Aż chciałem zakrzyknąć „another one bites the dust!”, ale miałem te cholerne szczypce w ranie i za wszelką cenę próbowałem się nie ruszać.

Efekt omdlenia biednego chłopca? Szanowne konsylium dyskutujących nade mną lekarzy w końcu zauważyło, że COŚ mi tam wystaje z nogi. Studenta ocucili wodą z kranu. Z całej grupy uczniaków zimną krew zachował jedynie młody Pakistańczyk, który z ciekawością przypatrywał się mojemu przypadkowi.

Skąd wiem, że był to student z dalekiego Pakistanu? Pogadałem sobie z nim potem po angielsku. Wypytywał o wszystko. Interesował się wszystkim. Robił notatki i zadawał pytania lekarzom i mnie. Jestem przekonany, że na tle polskich sierot, leni i mdlejących na podłodze gówniarzy, których ani chybi na drogę medycyny wepchnęła rodzinna tradycja (czytaj rodzice w kitlach) pretendujących do miana lekarza – ON będzie konowałem WYBITNYM. Godnym tego miana.

Epizod XVI chcę

Wiecie czego się chce będąc w szpitalu od… ponad dwóch tygodni (piszę ten tekst na raty). Człowiek marzy o prozaicznych rzeczach. Takich o których na co dzień nie myśli. Chcę pogłaskać mojego psa, chcę wyjść z nim na spacer. Chcę sobie w spokoju zrobić herbatę w cichej, domowej kuchni. Do diabła ciężkiego, możecie się śmiać, ale chcę pojechać na rytualne, sobotnie zakupy, a potem pójść do IKEI na szwedzkie kulki z frytkami i żurawiną. Tak! O czymś takim też marzę leżąc w szpitalu.

Epizod XVII nuda, studenci i Ragnar Lothbrook

Nieco wyżej wspomniałem już o studentach, którzy razem z lekarzami odwiedzają pacjentów. Kiedy tylko poczułem się lepiej mój doktor prowadzący odkrył, że znam angielski. Zapytał, czy mogę zostać ich „królikiem doświadczalnym”. No dobrze! Nie użył takiego określenia, ale dość powiedzieć, że byłem idealnym obiektem „wywiadów” dla zagranicznych studentów. Tak więc od wczoraj, czyli 7 października (policzcie ile już leżę) odwiedzają mnie przyszli lekarze. Na ogół są to trzy, cztery grupy dziennie. Prawie zawsze jest zabawnie i wesoło. No i ciekawie – nie dość, że mogę sprawdzić moją znajomość języka to jeszcze NIE NUDZĘ SIĘ. Szczególnie, że studenci są naprawdę z całego świata.

Ot choćby grupa, która nawiedziła mnie pierwsza. Weszło – ku mojemu zaskoczeniu – kilku Brytyjczyków, Francuzka i… Ragnar Lothbrook. Oglądacie serial Wikingowie? Na pewno tak. Kojarzycie głównego bohatera? Tak więc wyobraźcie sobie nieco młodszą wersję Ragnara, ale tak z półtora razy większą, cięższą, wyższą i w ogóle. Tak… to był student z niedalekiej Szwecji. Teraz już wiem dlaczego wojownicy północy wzbudzali postrach wśród wrogów. Gdyby zamienić biały kitel Svena (tak wyczytałem na plakietce) na tarczę i miecz to przysięgam, że poczulibyście respekt

Wróćmy jednak do całej grupy. Najzabawniejsze było, kiedy próbowali mówić do mnie w naszym ojczystym języku. Dziewczyna z Francji, wybrana przez lekarza na prowadzącą ze mną wywiad łamaną polszczyzną zagadnęła: jak szię pan naźiywa. Na co ja z uśmiechem na ustach: Piotr Czy…... Przez dobre kilkanaście sekund widziałem jak biedne dziewczę próbuje zapisać w kajecie moje nazwisko, pełne „czy” i „szy” z coraz bardziej zaciętą miną.

Co ciekawe, lekarz kawalarz nie poinformował swoich młodych uczniaków, że wywiad będzie po angielsku. Przez chwilę biedule z zagranicy stękały do mnie po „polszku” i świergotali do siebie po ang. W końcu nie wytrzymałem i powiedziałem w języku Szekspira żeby przestali już męczyć siebie i mnie. Oooooch you speak english z widoczną na twarzy ulgą rzekł Ragnar L. No i się zaczęło!

Następna grupa była bardzo ciekawa. Wśród nich odnalazłem wzrokiem znajomego Pakistańczyka, kilku Hindusów i Arabów.

Mówiłem już, że zagraniczni studenci są bardziej hmm… zaangażowani od swoich polskich odpowiedników. Naiwnie sądziłem, że dotyczy to tylko tych z „trzeciego świata”, ale nie! Ci z tak zwanego „lepszego świata” pracowali równie pilnie. Powtórzę to co napisałem wcześniej – na tle rodzimych, zblazowanych przyszłych ekhem… lekarzy stanowili niesamowity kontrast.

Epizod XVIII jestem wrednym ateueszem i dobrze mi z tym

W siódmym epizodzie opisałem Wam, że doświadczyłem NDE, czyli Near death experience i nie zmieniło to mojego światopoglądu, nie padłem na kolana, ani nie uwierzyłem w Boga. Sorry… nic na to nie poradzę, że nie przeszedłem przemiany duchowej. Tak więc kiedy pewnego dnia (nie była to niedziela ku mojemu zaskoczeniu) do pokoju, który dzieliłem z innymi pacjentami zawitał ksiądz z okrzykiem czy są tu jacyś wierzący z tłumy głosów na „tak” spod okna wydobyło się „bluźniercze”, ciche NIE. To oczywiście byłem Ja.

Koloratkowy wszedł coś tam pomruczał jak szaman. Jednemu z pacjentów dał nawet „ciało Chrystusa”. Po czym podszedł do mnie i zapytał dlaczego nie wierzę? Ja na to (powoli uruchamiając pozostałe we mnie pokłady wkurzenia i irytacji) odparłem z przekąsem: ponieważ czytałem Biblię, a każdy rozsądny człowiek po takiej lekturze powinien stać się ateistą.

Sądziłem, że taka – przyznaję, nieco chamska – odprawa zniechęci księdza. Niestety stało się inaczej. Zapytał, czy możemy o tym porozmawiać. Zgodziłem się. Cóż innego miałem do roboty? Jak już pamiętacie nudziłem się w tym szpitalu jak mops i miła mi była perspektywa zgniecenia intelektualnie przedstawiciela KRK na jego własnym poletku.

Nie, nie! Jeśli to co powyżej napisałem sprawia wrażenie, że jestem jakimś totumfackim zarozumialcem to pozwólcie wyjaśnić. Tak! Jak na amatora znam (raczej) teologię dość dobrze. Całkiem dobrze poruszam się w meandrach historycznych i „okołoreligijnych”. Czytałem Biblię, Koran i w ogóle od lat interesuję się tymi tematami. Ateista w końcu musi mieć „amunicję” do walki z nawiedzonymi (np. na forach dyskusyjnych).

Z takim oto nastawieniem uśmiechając się rozpoczęliśmy dysputę. Ja rozparty na niewygodnym, szpitalnym łóżku, a ksiądz T (nie podam jego imienia bo go jeszcze przełożeni zniszczą) w wysłużonym i jedynym na całej sali rozklekotanym fotelu. O czym rozmawialiśmy? Dużo by opowiadać. Przez ponad godzinę przerobiliśmy tematykę od Potopu po narodziny Jezusa. Oczywiście zupełnie nie zgadzając się ze sobą w wielu kwestiach. Dla mnie ofiarowanie Izaaka było zwykłym okrutnym aktem. Dla T. był to test wiary Abrahama. Dla mnie Jezus był zwykłym cieślą o genialnym instynkcie politycznym (o ile w ogóle istniał). Dla księdza wiadomo…

Mimo fundamentalnych różnic rozmawiało nam się bardzo, ale to bardzo przyjemnie. Byłem zaskoczony teologiczną wiedzą T. i naprawdę miło spędziłem czas. Spotkałem człowieka kościoła, który nie było zacietrzewiony, ale otwarty. To doprawdy rzadkość w polskim kościele. Na koniec naszej rozmowy uścisnęliśmy sobie dłonie i obiecaliśmy sobie, że będziemy ją kontynuować (tak się stało).

W międzyczasie podano obiad na co zareagowałem westchnieniem i zbolałą miną. Ksiądz T. widząc moją konsternację zaoferował, że kupi mi coś w pobliskim barze. Bardzo mnie to ucieszyło ponieważ akurat tego dnia ojciec nie mógł mnie odwiedzić z „domowym” obiadkiem.

Kupna zupa pomidorowa była pyszna, a kiedy zaoferowałem zwrot pieniędzy za posiłek usłyszałem, żebym go nie obrażał! Ot dobry ksiądz. Tak więc miałem strawę duchową, czyli ciekawą rozmowę, a potem pyszną pomidorówkę. To był dobry dzień.

Epizod XIX g… na talerzu

Skoro już wspomniałem o szpitalnym obiadku to czas zająć się niemiłym tematem posiłków serwowanych pacjentom. Jakby to napisać delikatnie? Chyba się nie da, a więc sobie pofolguje i użyję nawet wielkich liter. TO CO SERWUJE SIĘ W SZPITALU W KTÓRYM PRZEBYWAŁEM NIE DAŁBYM NAWET BEZDOMNEMU PSU. Nigdy w życiu nie widziałem takim pomyj na talerzu, badziewia, syfu, niezjadliwego „czegoś”. To wstyd, że coś takiego muszą jeść ludzie. Ilekroć serwowano posiłki, a w szczególności obiad bałem się o swoje zdrowie. Nawet nie będę zgadywał jakimi kategoriami kierowano się przy wyborze cateringu, ale z pewnością nie była to jakość, ani smak. Zostawmy ten temat – i tak jadłem to co przyniósł mi ojciec. Dodam tylko, że gdyby podobnie karmiono w placówkach zwanych więzieniami to po pierwszym dniu takiego karmienia wybuchłyby zamieszki i to krwawe. Poniżej, żeby nie być gołosłownym kilka zdjęć „posiłków”.

podwieczorek (serio)

podwieczorek (serio)

Kolacyjka...

Kolacyjka…

Epizod XX przekrój społeczeństwa

Prawie miesiąc w szpitalu (bez jednego dnia) było też ciekawe z powiedzmy, że socjologicznego punktu widzenia. Kogo tam spotkałem? Emerytowanego nauczyciela biorącego psychotropy po traumatycznym zdarzeniu (został kiedyś zaatakowany nożem), żula, który ponoć ma aż trzy mieszkania – czy kłamał nie pytałem – starego, szpitalnego wygę marynarza, który sprzeciwiał się wszystkiemu co powiedziały pielęgniarki i znikał często „na dymka”. Choć było to zabronione i tak dalej.

Muszę jednak wspomnieć bliżej o trzech postaciach. Najpierw jednak przyznam się do czegoś. Pobyt w szpitalu niemalże sprawił, że zacząłem nienawidzić starszych ludzi. NIEMAL. Dlaczego? Ponieważ osoby po 75 roku życia w szpitalu zamieniają się w potwory. Tak! W POTWORY. Potwory dręczące szpitalny personel i innych pacjentów.

Moim nieszczęściem było to, że trafiając na drugą z kolei salę przeniosłem się do geriatryka. Dwa łóżka dalej leżał osobnik 84 letni, który w nocy krzyczał o pomoc i przekonywał, że chcą go zabić. Nic jednak nie przebije mojego bezpośredniego sąsiada. Pana W. Pana W miałem ochotę udusić już pierwszego dnia.

Wyobraźcie sobie miłego misia. Taką aparycję miał mój 88 letni sąsiad, czyli mister W. W dzień całkiem miły, choć gadatliwy i upierdliwy staruszek. W nocy zamieniał się w pana Hyde’a. Miał jakieś omamy. Jednej nocy chciał uderzyć pielęgniarkę i krzyczał, żeby dano mu nóż. Naprawdę czułem się mało komfortowo w takim towarzystwie. W dodatku ten stary sk… cały czas do mnie gadał. Nawet kiedy wróciłem po zabiegu pod narkozą zmęczony jak diabli ten stary cap przez całą noc nie pozwolił mi spać. Naprawdę przeżyłem ciężkie chwile.

Na szczęście spotkałem też ludzi miłych. Takich jak 61 letni biznesmen, który oprócz wykrytej właśnie cukrzycy (dlatego leżał w klinice) od dawna zmagał się z nowotworem. Od kilku lat – jak sam mi powiedział – słyszy od lekarzy, że ma przed sobą pół roku życia. Walczy od trzech.

Nigdy nie spotkałem osoby mającej w sobie tyle pozytywnego nastawienia i woli walki. Życzę temu panu jak najlepiej.

Epizod XXI strach i czarne myśli

Pisałem już, że nie zamierzam niczego ukrywać? Pisałem! A więc ten akapit będzie naprawdę „od serca”. Kilkukrotnie podczas mojego pobytu w szpitalu miałem bardzo czarne myśli. Pierwsze powiedzmy, że załamanie dopadło mnie na samym początku, ale wtedy, kilka dni później przyjechali do mnie z Łodzi Jolo i Copper. Cormak nie mógł, ale dzwonił. Chłopaki nawet nie zdają sobie sprawy jak bardzo pomogła mi ich wizyta i jak bardzo byłem wzruszony (miałem łzy w oczach).

Śmiejesz się czytelniku z mazgaja? A czy TY masz internetowych przyjaciół, którzy widzieli Cię RAZ w życiu, ale jadą do Ciebie z drugiego końca kraju w odwiedziny? Nie masz takich? To morda w kubeł. Bo Ja mam!

Kolejne załamanie i mroczne myśli dopadły mnie kilka dni później. Dlaczego? Mówiąc ogólnie nie było ze mną najlepiej. Rokowania były takie, że mogłem zostać kaleką. Mówiąc krótko – kózka już by nie skakała… W dodatku lekarze byli dość skąpi w wypowiedziach, a że mam bujną wyobraźnię od razu wyobraziłem sobie najgorsze.

Zabrano mnie na badania, a potem odwieziono. W nocy siedziałem przy oknie nie mogąc spać i robiłem rachunek sumienia. Nie płakałem, choć byłaby to ulga. Bałem się jak cholera. I powiem Wam coś co może was zaszokować… Wcześniej pisałem, że jak każdy boję się śmierci, że jest to po prostu atawistyczne uczucie. Jest jednak coś, czego boję się stokroć bardziej – kalectwa.

To dlatego ze strachu i niepokoju nie mogłem spać. A teraz ta szokująca kwestia: gdyby wtedy pojawił się przede mną „człowiek w czarnym płaszczu” i położył na stoliku pistolet i jedną kulę to przez jedną chwilkę – tylko jedną – miałbym ochotę, przebłysk myśli aby po niego sięgnąć. Nie jestem jednak typem samobójcy. Nie zrobiłbym tego sobie, a przede wszystkim nie zrobiłbym tego swojej rodzinie.

Trzecie i czwarte „zdołowanie” potraktuje razem ponieważ wystąpiły w bardzo podobnych okolicznościach. Otóż pewnego razu usłyszałem od mojego lekarza prowadzącego, że już jutro wychodzę. Wiecie jaki radosny byłem? Moje szczęście trwało dwie godziny po których usłyszałem, że zostaję. Wyobraźcie sobie jak bardzo byłem zdruzgotany. Sytuacja powtórzyła się, a ja jak głupi znowu cieszyłem się… niepotrzebnie.

Jak mogę podsumować moje małe załamania i psychiczny dołek? Nigdy nie spodziewałem się, że coś takiego może mnie trafić. Wyznam z ogromnym wstydem, że dość pogardliwie i bez zrozumienia do tej pory traktowałem ludzi chorych/cierpiących na depresję. Te krótkie chwile „czarnych myśli”, które mnie dopadły były dla mnie lekcją pokory. Dla mnie były to tylko momenty… tak jakbym wjeżdżał do kolejowego tunelu, aby za chwile znowu znaleźć się w świetle. Rozumiem jednak teraz, że nie każdy potrafi wydostać się z tej mrocznej dziury.

Epizod XXII David Eddings

Znów myślicie, że skaczę po tematach? Co ma wspólnego amerykański pisarz fantasy choćby z tematyką poruszoną przed chwilą, czyli moją krótką depresją? Otóż bardzo wiele. Każdy, a przynajmniej tak mi się wydaje, ma swoją ulubioną, wyjątkową książkę, powieść dającą ukojenie. Dla mnie taką lekturą jest dziesięć tomów Belgariady i Malloreonu Davida Eddingsa. Kiedy jest mi źle, albo napotykam na swojej życiowej drodze jakieś problemy zawsze sięgam po te tytuły. Eskapizm i zanurzenie się w fantastycznej krainie dało mi ukojenie kiedy kilka lat temu umarła moja mama.

Teraz też kiedy poprosiłem tatę, aby przyniósł mi kilka książek do szpitala to oprócz przygód Dobrego wojaka Szwejka w torbie znalazły się dwa pierwsze tomy Belgariady. Nie prosiłem o konkretne tytuły. Cóż za przypadek!

Epizod XXIII czas kończyć

Właśnie się zorientowałem, że to już jedenasta strona A4 w Wordzie. To stanowczo zbyt wiele i chyba należy już skończyć ten przydługi tekst. Jeżeli przeczytaliście go w całości – chylę przed wami czoło.

Ze szpitala wyszedłem po miesiącu (bez jednego dnia) tupiąc dziarsko o bruk kulami na których wspierać się będę przez dłuższy czas. Chciałbym napisać, że był to jakiś wyjątkowy dzień, ale tak naprawdę to jedyne co będę pamiętał to zapach opadłych liści i to, że strasznie bolały mnie ramiona kiedy doszedłem do zaparkowanego samochodu. Byłem jednak bardzo szczęśliwy, że wracam do domu. W końcu mogłem przytulić mojego psa. Swoją drogą psinka była chyba na mnie nieco obrażona, że zostawiłem ją na taki szmat czasu.

Wywinąłem się śmierci i to dosłownie. Ominęło mnie realnie grożące, poważne kalectwo. Można by rzec, że miałem – mimo wszystko – wielkiego farta. Nikomu jednak nie życzę takiego „szczęścia” ponieważ ostatnie tygodnie były dla mnie koszmarem i traumą. Czego dowodem jest ten tekst – czułem wręcz fizyczną potrzebę, aby go napisać. Ot takie moje małe katharsis.

Najważniejsze jednak jest to, że żyję.

 

Tak po prostu.