Wróciłeś Gordon! Stary przyjacielu ależ nam Ciebie brakowało. Nadal nic nie mówisz? No, ale przynajmniej troszkę wypiękniałeś i bródkę przystrzygłeś. Czas do pracy! Bądź tak uprzejmy i pchnij ten wózek w stronę maszynerii. Oczywiście, że to całkiem bezpieczne…
Ile to czasu minęło? Wybaczcie, ale muszę sobie to w spokoju policzyć… Tak, będzie już ze czternaście lat odkąd po raz pierwszy odwiedziłem tajne laboratorium Black Mesa i razem z protagonistą Half-Life’a przeżyłem mrożące krew w żyłach przygody. Przyznam się szczerze, że na tworzonego przez entuzjastów gry moda „Black Mesa” nie czekałem z zapartym tchem. Prace nad tym projektem trwały osiem (według innych źródeł – sześć) długich lat. W międzyczasie dostaliśmy też oficjalnego, pierwszego H-L’a na silniku Source, ale „przeróbka” zafundowana graczom przez Valve spotkała się ze zmasowaną krytyką fanów Gordona Freemana.
Kiedy po ponad dekadzie wsiadałem do wagoniku kolejki, która zabrała mnie do kompleksu Black Mesa zalała mnie fala wspomnień – związana także z moją starą recenzją przygód Gordona.
W HL wcielamy się w postać 27-letniego naukowca, Gordona Freemana, pracownika tajnej bazy wojskowej Black Mesa. To właśnie w tym ogromnym kompleksie laboratoryjnym przyjdzie nam zmierzyć się z nieznanym zagrożeniem. Początek nie zapowiada jednak tych przerażających wydarzeń. Strażnik przy wejściu prosi nas o weryfikację danych osobowych. W końcu jesteśmy w środku.
W wyniku ignorancji naukowców, po całej bazie Black Mesa rozpanoszyły się dziwne istoty, które z dziką rozkoszą zajęły się eksterminacją pracowników tejże placówki.
Powyższy fragment jest dla tych, którzy w Half-Life’a nigdy nie grali (skandal!). Sama historyjka wydaje się mało wyszukana, ale w strzelaninie FPS sprawdzała się znakomicie. Mówiąc krótko – podoba mi się teraz i podobała mi się kilkanaście lat temu. Nie bez powodu.
Fabuła HL jest absolutną perełką, zresztą nie ma się co dziwić, jej twórcą jest Marc Laidlaw, amerykański pisarz grozy, niestety autor u nas praktycznie nieznany – a szkoda!
No dobrze dosyć na razie tych wynurzeń z przeszłości, ale muszę przyznać, że bardzo niewiele osób z rodzimej branży gier zauważyło wtedy ten fakt… No dobra. Tak naprawdę to oprócz mnie nikt tego nie zrobił ;) Człowiek był wtedy „młody i gniewny”, szukało się w grach tak zwanego „drugiego dna”, analogii z literaturą kinem, kulturą wysoką i tak dalej. Dziś jestem znacznie starszy i z uśmiechem przyglądam się z jakim zapałem godnym większej sprawy stawiałem elektroniczną rozrywkę na piedestale. Na szczęście z wiekiem odrobinę mi przeszło. Wróćmy jednak do Black Mesa.
Jak prezentuje się w 2012 roku Half-Life na silniku Source, z nowymi modelami postaci itd.? Muszę przyznać, że całkiem przyzwoicie. Oczywiście nie jest to poziom drugiego Crysisa, albo Battlefield 3, ale BM nie ma się czego wstydzić. Kiedy odpaliłem grę w rozdzielczości 1980×1080 i włączyłem wszystkie „wspomagacze” graficzne to uśmiech sam pojawił się na mojej twarzy. Poczułem się tak, jakbym wsiadł do maszyny czasu Wellsa i jeszcze raz przeżył cudowne chwile razem z doktorem Freemanem.
Musicie bowiem wiedzieć, że w Half-Life nie liczy się oprawa wizualna. Jestem pewien, że „stara gwardia”, czyli takie stare pierniki jak ja odpalając Black Mesa będą podskakiwać w fotelach z radości. I nie będzie miało znaczenia, że graficznie BM odrobinę trąci myszką – i tak na tle oryginalnego Half-Life (i oficjalnej wersji na Source) prezentuje się znakomicie.
Poza tym nie chodzi tu o wizualną ucztę. Dzieło Valve w nowej oprawie – ku mojemu zaskoczeniu – dzielnie zniosło próbę czasu. Black Mesa to GRYWALNOŚĆ. Specjalnie przed sesją z Gordonem Freemanem zmusiłem się do kilkugodzinnej sesji w kilka mniej, lub bardziej „nowoczesnych” First Person Shooterów. Wspomniany wyżej Battlefield 3, Modern Warfare 3, a nawet zmusiłem się do odpalenia pierwszego Black Ops’a i Homefront’a. Na Boga! Ależ te dzisiejsze strzelanki są prostackie. Prowadzą gracza za rączkę niczym przedszkolanka swoich podopiecznych… A potem odpaliłem Black Mesa i przeżyłem powiedzmy frywolnie, że hmm… szok kulturowy.
Mam dobrą pamięć i doskonale przypominam sobie, że Half-Life nie był zbyt trudny. Tymczasem Black Mesa w pewnych momentach wywołała u mnie dezorientację. Kiedy to ostatnio moja postać zginęła w ogniu ponieważ źle wyliczyłem moment skoku? Nie mogę sobie przypomnieć tytułu z ostatniej pięciolatki w którym zgubiłbym się w korytarzach. A jednak w Black Mesa to właśnie mi się przytrafiło. Przyznaję się do tego publicznie i bez żenady.
Właśnie to w Black Mesa jest piękne. Ten „oldskulowy” duch w ulepszonej oprawie. Z ogromną przyjemnością przestawiłem się na inną filozofię rozgrywki niż ta, którą serwują nam współczesne produkcje. Co ciekawe BM nie odwzorowuje pierwszego H-L’a ze stuprocentową dokładnością. Twórcy Mod’a dodali nieco „ficzerów” od siebie. Ot choćby kiedy wchodzimy do sektora C – przy wejściu mamy szklaną ścianę i strażnika, który wita Gordona pytaniem „dlaczego ściął kucyk”. Nie muszę chyba dodawać, że w oryginale tego nie uraczymy. Zmiany są ciekawe, ale na tyle subtelne, że zauważy je tylko ten, kto miał styczność z oryginałem z 1998 roku.
Black Mesa jest darmowa, a więc nie wypada mi narzekać, że twórcy nie uwzględnili całej gry. Nie uświadczymy np. etapu w wymiarze Xen.
Mimo to Black Mesa zapewnia wiele godzin dobrej zabawy. W sumie to zabawne, że darmowy, stworzony przez pasjonatów moduł do stareńkiej gry jest lepszy niż niejedna produkcja, którą możemy znaleźć współcześnie na sklepowej półce.
Ot taki smutny znak czasów.
Fragmenty recenzji H-L pochodzą z magazynu Magia i Miecz 5/99