Dostałem kaflem prosto w twarz. Nie takim prawdziwym, ale wirtualnym Windowsowym. Tak oto kolejny raz z rzędu biedny JA musiałem się zmierzyć z potworem z Redmond. Okienkami, Wingrozą… Windowsem numer 8.
Uwielbiam nowinki techniczne, ale jednocześnie jestem dość konserwatywny w kwestii oprogramowania. Moja historia związana z systemem operacyjnym Microsoftu to opowieść o miłości i nienawiści. Chłodnej przyjaźni i ledwie udawanej akceptacji. Ot samo życie. Na początku była jednak gra o nazwie Virtua Fighter. W roku pańskim 1996 Sega wydała swoją bijatykę w wersji na komputery osobiste. Młody JA dostałem VF’a od Mikołaja. Niestety zmroziła mnie informacja widniejąca na pudełku – tytuł ten działał wyłącznie pod kontrolą systemu operacyjnego Microsoft Windows 95. Systemu, którego oczywiście nie posiadałem. Cóż było robić? Zrobiłem minę zbitego psiaka i poprosiłem dziadków (dziadkowie na ogół nie odmawiają wnusiowi) o zakup tego systemu operacyjnego. Jakich argumentów użyłem? Ba! Byłem chyba równie dobry co sam Ballmer prezentujący możliwości Windowsa 1.0.
Nie pamiętam, aby jednym z moich argumentów przemawiającym za zakupem „okienek” była możliwość graficznej edycji Ferrari z serialu Miami Vice, ale się udało i pachnące pudełko z Windows 95 kilka dni później wylądowało pod choinką. Mój kręcony na 90 MHz (zworki!) Pentium 75 z 8 megabajtami pamięci RAM na pokładzie poradził sobie z Wingrozą całkiem zacnie. W ostatecznym rozrachunku w Virtua Fightera i tak wolałem grać na Sedze Saturn. No, ale miałem W 95.
Moje stosunki z Windowsem 95 były raczej chłodne. Do dziś nie zapomnę próby instalacji sterowników do pierwszego akceleratora Voodoo. Nie jestem w stanie powiedzieć jak mi się to w końcu udało i mogłem zagrać w NIE kanciastego Tomb Raidera. Z pewnością bym pamiętał, ale próby bezowocnego zaklinania „okienek”, aby rozpoznały Heliosa 3D przetykane barwną „łaciną” na „k”, „ch” i jeszcze gorzej wyczerpały mój umysł do tego stopnia, że sam już nie wiem JAK to wszystko udało mi się doprowadzić do przysłowiowego ładu i składu.
Oczywiście nie byłem do końca niewdzięcznym bydlakiem. Doceniałem fakt, że w końcu człowiek (czytaj – gracz) nie musiał borykać się z przeklętym DOS’em, pamięcią EMS, XMS i tak dalej. Mimo to odpalając Windowsa 95, albo instalując jakiś program za każdym razem czułem, że coś się zaraz za przeproszeniem „spi****li”. Moje obawy nie okazały się płonne. Armageddon nadszedł w dniu instalacji gry Half-Life. Mniej więcej w połowie procesu przerzucania przygód Gordona Freemana na dysk twardy COŚ się stało i Okienka 95 powiedziały: Nie wstanę tak będę leżał.
Gdybyście wtedy byli w okolicy mojego domu mielibyście wrażenie, że tysiąc diabłów z Belzebubem na czele zaczęło wyć w potępieńczy sposób. Niestety to byłem tylko JA klnący na cały boży świat, Billa Gatesa i w ogóle! Zastanawiałem się, czy ktoś nie rzucił na mnie jakiejś klątwy, czy czegoś w ten deseń.
Kiedy już ustąpiły mi żyły na czole, z kącików ust przestała płynąć ślina i uspokoiłem oddech stwierdziłem, że czas na upgrade systemu operacyjnego. Wybór był oczywiście tylko jeden – Windows 98, a potem wersja SE. Muszę przyznać uczciwie, że 98 zapisał się w mojej pamięci raczej pozytywnie. Nie miałem problemów z instalacją kart graficznych (od Voodoo 2 poprzez Rivę TNT, aż po Geforce 2 i Radeona 8500). W tamtym okresie wymieniałem „bebechy” mojego peceta z częstotliwością opętanego maniaka gier, a Windows 98 dzielnie znosił te moje zakupowe wybryki.
Niestety jak mawiał Stanisław Jerzy Lec: Wszyscy bogowie byli nieśmiertelni! Także i panowanie Windowsa 98 (SE) w końcu musiało się skończyć. Wraz z totalną wymianą sprzętu komputerowego, którą zafundowałem sobie tuż przed przeprowadzką ze Wschodu na Północ zmieniłem także OS’a. Tak oto zaczęło się królowanie Windowsa XP. Warto wspomnieć, że było to w połowie roku 2003, a więc Win 98 bawił u mnie bardzo, ale to bardzo długo. Może nawet zbyt długo, ale jak napisałem na wstępie – jestem dość konserwatywnym userem.
Nikogo chyba nie zdziwię wyznaniem, że Ja i Windows XP pokochaliśmy się od razu. Nie byłem w tym uczuciu odosobniony. Do dziś sędziwy Xpek jest mile wspominany chyba przez 99 procent użytkowników. Tak więc w moim komputerze stacjonarnym harcował sobie dziarsko Windows XP, a moja opinia o Microsofcie znacznie się poprawiła. Tylko po to, aby legła w gruzach kilka lat później. Mowa oczywiście o Windows Vista.
Nie! Nie zainstalowałem „Viśty” w mojej blaszanej skrzynce. Owszem komputer służył mi przede wszystkim do grania, a w środku obudowy od dawna znajdowała się karta obsługująca DirectX 10, ale nie miałem ochoty wymieniać systemu operacyjnego na „V” z powodu dziesiątego DX’a. Kolejny raz postąpiłem tak jak… większość fanów elektronicznej rozrywki.
Nie ma jednak lekko. Windows Vista dopadła mnie w laptopie, którego potrzebowałem do pracy. A teraz zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie największy błąd jak popełniłem w stosunku do sprzętu elektronicznego w mojej karierze. Przechodząc z Wirtualnej Polski na stałe do Valhalli (łezka się w oku kręci) stwierdziłem, że skoro będę teraz pracował w domu to muszę sobie stworzyć odpowiednie warunki. Chciałem pracować na kanapie, a komputer miał stać na stołku kuchennym zastępującym stoliczek. Dlaczego takie – z pozoru – nieergonomiczne stanowisko pracy? Na kanapce leży się wygodnie, a improwizowany stolik w sam raz pasował do całości. Wiem, że to brzmi absurdalnie, ale długi czas TO się sprawdzało. No dobrze, a co z tym błędem? Otóż zakupiłem wspomnianego już laptopa z Windowsem Vista.
Od razu poczuliśmy do siebie nienawiść. Odpalając komputer z „V” na pokładzie czułem się jak intruz. Po Windowsie XP w którym rozsiadłem się jak panisko Vista była jak odziana w skórę i lateks Domina z biczem, która smagała mnie po łapach ilekroć chciałem COŚ zrobić. Nie dotykaj, nie sprawdzaj, nie dociekaj… Po prostu nie czułem kontroli nad systemem operacyjnym. To ON miał Mnie, a nie JA Jego. Sprawy nie ułatwiał sam laptop wyposażony w marny gigabajt pamięci i procesor Celeron. Po niezbyt długim czasie (ale intensywnym użytkowaniu) lapek przestał nadawać się do pracy. Był tak powolny i ociężały jak nażarty hipopotam ucinający sobie drzemkę.
Nowy rozdział tej opowieści został zapoczątkowany pod koniec grudnia ubiegłego roku. Po kilku latach użytkowania jakoś w końcu przyzwyczaiłem się do Windowsa Visty. Szczególnie, że zmieniłem komputer przenośny na w miarę porządnego 2-rdzeniowca z 2 GB pamięci RAM, a więc Vista zaczęła chodzić całkiem przyzwoicie. Między nami zapanował cichy rozejm. Domina (czytaj Vista) nie krępowała mi kończyn i nie smagała bacikiem, a ja odpłacałem się jej tym, że nie grzebałem w jej wnętrznościach (dziwnie to zabrzmiało). Odpalałem tylko to co potrzebowałem do pracy i KONIEC. Do zabawy miałem rewelacyjnego Windows 7 w komputerze stacjonarnym.
Niestety pod koniec ubiegłego roku wypadek (w sensie dosłownym) sprawił, że komputer przenośny uległ uszkodzeniu mechanicznemu i musiałem na gwałt kupić nowy. Na kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia wybrałem się zatem na zakupy. Kroki skierowałem do najbliższej galerii handlowej.
Przedzierając się między ludzką ciżbą na wstępie postanowiłem zajrzeć do rodzimego Komputronika. Zawsze staram się kupować sprzęt i akcesoria komputerowe w małych sklepach. Wielkie markety z elektroniką już i tak przejęły zbyt wielki procent rynku. Niestety w sklepiku „K” wielkości dziupli spotkało mnie to co zawsze, czyli wysokie ceny (jak ten sklep funkcjonuje nie mam pojęcia). Siłą rzeczy zmuszony byłem wstąpić do marketu z elektroniką. Jako, że jestem raczej świadomym „zakupowiczem” zarezerwowałem sobie na te wojaże kilka godzin. Na początek ruszyłem do sklepu w którym w telewizyjnej reklamie przechadza się naga pani Doda. Wybór był żałośnie mały, a pracownik tak niekompetentny i zadziwiony moimi pytaniami jakbym to ja był nagi i obwiązany żółtą taśmą w pasie i kudłatym torsie. Udałem się zatem na drugie piętro galerii. Oczywiście pomyliłem kierunki (zawsze gubię się w dużych C.H). Na szczęście w okolicach Burger Kinga kręciły się młodociane Galerianki i skonstatowałem, że do sklepu Saturn już blisko ponieważ znajduje się przy „ałtlecie” z tanimi, markowymi ubraniami.
W planetarnym „markiecie” nie byłem jedynym, który chciał kupić laptopa. Sprzęt dla plebsu leżał ustawiony na podłodze – pudło na pudle. Sprzęt markowy (czytaj przereklamowany i drogi) czyli np. firmy Sony miał własne standy. Sony… no powiedzmy, że markowy. Nieważne.
Zacząłem powoli przechadzać się i leniwym wzrokiem ogarniałem mnogość oferty. Lapki takie, śmakie i owakie. Tanie, drogie. Czarne, białe i szare. Był nawet różowy notebook Hello Kitty co uznałem za widoczną ingerencję Szatana w świat elektroniki użytkowej.
Postanowiłem zagłębić się technikalia. Procesory i5, i3, Pentium B 970. Gdzieś tam machał rączką jakiś sprzęt z bebechami AMD’ka. 2,4,8 gigabajtów pamięci RAM. Do wyboru, do koloru. Kapitalizm w czystej postaci – wybór przez duże „W”. Nagle pojawił się mały zgrzyt. Każdy z oferowanych komputerów miał preinstalowany system operacyjny Windows 8. Aby rozwiać moje wątpliwości zaniepokojony zbliżyłem się do gościa z wąsem z przypiętą nalepką „Robetr”.
Zagaiłem więc pana Robetra (Roberta?), czy przypadkiem nie mają w ofercie Laptopów z Windowsem 7. Pan R zadarł głowę do góry, ponieważ był raczej nikczemnego wzrostu, a ja do mikrusów nie należę i huknął basem: Jest pan chyba dwudziestą osobą, która o to pyta. Nie! W ofercie mamy tylko notebooki z przeinstalowanym Windowsem łosiem.
Kłaniając się grzecznie (myśląc jednocześnie: pocałuj mnie w *upę chamie!) okręciłem się na pięcie i ruszyłem do innego marketu. Tam niestety sytuacja się powtórzyła. Oczywiście wąsatego sprzedawcy nie było, ale laptopy z Windowsem 8 jak najbardziej. Z Win 7… nie było.
Przygwożdżony niewidzialną ręką rynku poddałem się i ściągnąłem z półki laptopa z Windowsem 8. Pełen złych przeczuć zapłaciłem przy kasie i udałem się do domu.
Przeczucia okazały się trafne. Już na dzień dobry Windows 8 powiedział mi „nienawidzę Cię” każąc mi założyć konto na Hotmailu, którego I TAK NIE będę używał.
Potem było już tylko gorzej. Nie lubiąc gładzików podłączyłem myszkę. Pojawił się HORROR. To znaczy kafle, kolorowe kafelki, kwadraciki… koszmar, abominacja. Kręcę rolką w górę… ekran przesuwa się w bok. NO SHIT SHERLOCK! Czuję konfuzję podobną, a nawet większą niż ta towarzysząca pierwszym krokom z Windows Vista. Kolorowe okienka… pardon kafelki mrugają do mnie zachęcająco. W jednym z nich widnieje napis „Poczta”. Tak to ten Hotmail, który jest mi potrzebny jak psu kredki. Dalej inne badziewia w postaci kalendarza i indeksów giełdowych. Teraz jak tylko odpalę Wingrozę wiem z miejsca jak stoi „Futsie”, „Kakaron” (FTSE, CAC40), czy niemiecki DAX. Super! Co jeszcze? Aplikacje od producenta Laptopa. Czyli kafelek z przepisami kulinarnymi Jamie’go Oliviera, Onet News, TVN i jakiś zielonkawy kafel z obrazkiem słonia Trąbalskiego. Poczułem się jak w przedszkolu.
Odpaliłem Internet Explorer, który wygląda jakoś dziwnie. Znowu czuję się niepewnie… Na szczęście jest kafelek „Pulpit”. Boże wszechmogący! Nareszcie coś znajomego. Oczywiście nie ma Menu Start, ale i tak odetchnąłem z ulgą. Wiem już jednak, że to nie będzie nawet szorstka przyjaźń.
Po kilku godzinach spędzonych z Windows 8 nauczyłem się z oporami nowej „ kafelkowej filozofii”, ale nadal czułem się tak, jakbym obsługiwał jakiś telefon komórkowy, albo tablet. Kolejny raz (po Viście) czuję się skrępowany, a nawet nieco ubezwłasnowolniony przez system operacyjny.
Kiedy już nieco oswoiłem się z nowym OS’em chciałem kulturalnie zamknąć system i wyłączyć komputer. Wtedy właśnie miarka się przebrała. Ze wstydem muszę przyznać się publicznie, że zajrzałem do Google’a. Dlaczego? Nie wiedziałem jak zamknąć system.
Dzięki frazie „Jak wyłączyć Windows 8” dowiedziałem się, że muszę najechać myszą w prawy, górny róg ekranu. Kliknąć Ustawienia, a następnie Zasilanie i dopiero wtedy upragnione Zamknij.
Brak mi słów, a więc zamykam Windowsa już… Jak to szło?