web analytics

«

»

Tom Clancy’s The Division – wrażenia z wersji Beta

Dywizja zgłasza się!

Dywizja zgłasza się!

Frank Sinatra w słynnej piosence śpiewał o „mieście, które nigdy nie zasypia”. Ja odwiedziłem Nowy Jork z przyjaciółmi w otwartej becie gry The Division i niestety… szybko zasnąłem z nudów. No, ale zacznijmy od początku i nie uprzedzajmy faktów.

Jak widzicie, szanowni czytelnicy gram z wami w otwarte karty i już na wstępie dałem wyraz swojemu niezadowoleniu – delikatnie mówiąc – z mojego weekendowego wypadu do Wielkiego Jabłka, które zostało zainfekowane tajemniczym wirusem, podzielone na strefy i w ogóle jest srogo, paskudnie i ponuro. Ulicami wałęsają się niedobitki mieszkańców, dzikie psy i bandy szczurów. O rabusiach, psycholach i innych takich nie wspominając. Są też gangi szalonych Francuzów, które spuściły nam łomot, ale o tym nieco później.

Start spreadin’ the news
I’m leaving today
I want to be a part of it
New York, New York

Jeżeli śledzicie naszego szpitalnego bloga ;) od jakiegoś czasu to z pewnością zauważyliście, że generalnie cała nasza wesoła banda uwielbia grać po sieci w „co-opie”. Left4Dead 2, drugi Borderlands – te tytuły dały nam masę przyjemności i spędziliśmy nad nimi masę czasu. Nic zatem dziwnego, że nie mogliśmy ominąć także otwartej bety Tom Clancy’s The Division. No dobrze… będę szczery – ja wcale nie chciałem grać w „Dywizję”. Dlaczego? Ponieważ jestem od pewnego czasu uprzedzony do gier Ubisoftu. A konkretnie – od czasu kiedy napalony „jak szczerbaty na suchary” zakupiłem w dniu premiery Watch Dogs i srogo się zawiodłem. Dość jednak o WD – temu tytułowi poświęciliśmy nawet specjalny odcinek naszego podcastu do którego gorąco zapraszamy.

Pada śnieg...

Pada śnieg…

Wróćmy jednak do The Division. Do zagrania przekonał mnie kolega Randall. Przemogłem się i weekend, a raczej kilka godzin w piątek i sobotę spędziłem biegając po Nowym Jorku. Niestety odrobinę tego żałuję. Dlaczego?

I want to wake up in a city
That doesn’t sleep
And find I’m king of the hill
Top of the heap

The Division to reminiscencja tego co przeżyłem swego czasu grając na konsoli w Destiny. Czyli mówiąc krótko – zacząłem zabawę sam jak palec, szwendałem się tu i tam… i nudziłem się jak mops. To właśnie jest to podobieństwo do Destiny, które sprawiło, że niemalże wyłączyłem grę po kilkunastu minutach. Na szczęście chwile potem pojawił się kolega Randall, a następnego dnia, czyli w sobotę dołączył do nas Obimas. Dopiero wtedy gra nabrała nieco rumieńców.

Zanim przejdę do impresji związanych z naszą rozgrywką kilka suchych faktów. Pozwólcie, że wrócę na chwilę do Destiny. Tom Clancy’s The Division łączy z grą od Bungie jeszcze jedno – element RPG, którym Ubisoft szermuje już bodajże w tutorialu – muszą być z tego bardzo dumni ;)

Owszem mamy w „Dywizji” elementy gier fabularnych takie jak: rozwój postaci, zdobywanie umiejętności (ot choćby już na drugim poziomie mamy leczenie obszarowe – bardzo przydatne jeśli biegamy w drużynie), przedmioty o różnych statystykach itd. No, ale bez przesady to nadal jest strzelanina w trybie TPP. Choć spotkałem się z określeniem( bardzo na wyrost moim zdaniem), że nadchodząca gra od Ubi to… TPS MMORPG, czyli Third Person Shooter Multipl… darujcie, ale nie będę rozwijał tego skrótu. Sami wiecie o co chodzi.

Zwał jak zwał. Dość powiedzieć, że mamy tu widok z „trzeciej osoby”, bardzo udany system osłon i walkę opartą na współpracy i hmm… założeniach taktycznych. A mówiąc po ludzku, nie da się tutaj „walić na pałę” bo szybko się zginie. Tu trzeba kombinować jak zajść przeciwnika z flanki wykorzystując osłony terenowe i tak dalej. Oczywiście bez przesady z tą strategią i taktyką! To w końcu strzelanina.

And if I can make it there
I’m gonna make it anywhere
It’s up to you
New York, New York
New York

No dobrze, a jak mi się grało? Jak już wspomniałem na początku tego artykułu, szwendałem się po Nowym Jorku, zastrzeliłem trzy szczury oraz psa i próbowałem zastrzelić przechodnia. O ile szczury i biednego pieseła moje kule dosięgły (było mi strasznie smutno z tego powodu) to mieszkańcy Nowego Jorku (przynajmniej ci nastawieni do nas przyjaźnie) są nieśmiertelni i tylko uciekają pod gradem naszych pocisków. Potem „zabiłem” kilka porzuconych na ulicy samochodów co sprawiło mi masę radości ponieważ opony wybuchają z hukiem niczym folia bąbelkowa, a także wybiłem kilka szyb, a przynajmniej się starałem – od strzelania do bocznej szyby jakiegoś Sedana przypominającego Chevroleta wypadły… drzwi z zawiasów. Ja rozumiem, że teraz „Chevie” to koreański syf, a nie zacne „Made in America”, ale to już naprawdę przesada! Następnie wlazłem do jakiejś bazy gdzie poczułem się jak idiota.

Dlaczego jak idiota? To wiąże się z kolejnym problemem jaki mam z The Division i ogólnie z grami od Ubisoftu. Tak, tak… WIEM, ŻE MOŻNA TO UZNAĆ ZA CZEPIALSTWO, ale ja nienawidzę interfejsu/Gui w grach Ubi. Obojętnie w jaką „gram w greu” od tego producenta to czuję się jakbym miał na łbie hełm pilota myśliwca bojowego. Pozwólcie, że wyjaśnię co mi leży na wątrobie. Otóż biegnę sobie po całkiem klimatycznym Nowym Jorku. Ulica tonie w blasku słońca odbijającego się w kałużach po niedawnym, intensywnym deszczu, albo przedzieram się przez śnieżną zamieć wśród wyjącego wichru. Jest klimat? Jest! Czuję imersję z grą? Czuję jak cholera! Aż tu nagle na ekranie wyskakuje mi WIELKI BIAŁY NAPIS FIFTH AVENUE. A g*wno! G**no mnie obchodzi, ze moja postać wkroczyła na pier**loną Piątą Aleję Manhattanu. Mam oczy i widzę to do stu fur beczek zgniłej kapusty. Gra nie musi mi tego oznajmiać czcionką wielkości mojej pięści lewitującą w powietrzu! Czepiam się? Być może, ale wybaczcie, mnie to naprawdę irytuje w grach Ubisoftu. Ten sam problem miałem w „Asasynach” (no tam to jeszcze rozumiem bo to niby wirtualne wspomnienia) a także w Watch Dogs. Dobra, dajmy temu spokój. Jest jak jest. Dla mnie jest to przykry feler, choć wiem, ze większości graczy to nie przeszkadza. Aaaa tak! wyjaśnię tylko dlaczego napisałem w poprzednim akapicie, że w bazie poczułem się jak kretyn prowadzony za rączkę – otóż budynek nie był duży, musiałem odwiedzić trzy pomieszczenia i do każdego… prowadziła wirtualna „linia laserowa” na podłodze. Ja rozumiem, że teraz robi się gry maksymalnie uproszczone pod pewnymi względami, ale czemu Ubisoft traktuje gracza jak za przeproszeniem Maciusia z klanu?

Wróćmy jednak do rozgrywki w The Division. Jak już wspomniałem spotkałem Randalla, a potem dołączył do nas Obimas. Przejście całej bety zajęło nam kilka godzin, a same „fabularne” misje to jakaś godzinka z okładem. Specjalnie użyłem cudzysłowu – beta wykastrowana jest niemal w 100 procentach z otoczki fabularnej. W sumie to dobrze. Dzięki temu nie „spojlujemy” sobie pełniaka, oczywiście o ile go kupimy. Mówiąc oględnie. Uwolniliśmy jakąś panią doktor, coś tam jeszcze wykonaliśmy i ruszyliśmy do Mrocznej Strefy. Czym Jest Dark Zone? Jest to skażone miejsce gdzie znajdziemy najlepszy „loot”, czyli broń i inny sprzęt o który walczymy z innymi graczami. Zdobyty sprzęt musimy przekazać do dekontaminacji. W wyznaczonych na mapie strefach ekstrakcji przywołujemy helikopter, który zabierze nasz nowy sprzęt do bazy. Dopiero tam będziemy mogli się w niego wyposażyć.

Nie wspomniałem jeszcze o aspekcie technicznym. W The Division grałem na PC i hmm… gra działa tak sobie. Na ustawieniach średnich/wysokich liczba klatek na sekundę oscylowała w granicach 40-50 czasem dochodząc do 60 (niezbyt często). Niestety przez większość zabawy streamowałem rozgrywkę na żywo i to zjadało mi prawie 10 klatek. No, ale trudno. Generalnie wymagania sprzętowe gry są bardzo duże. Kolega Obimas narzekał, że nie był w stanie włączyć wszystkie na maksa, a posiada „tylko” Geforce 980Ti. Tylko powinszować Ubisoftowi optymalizacji. No, ale to tylko beta. Zobaczymy jak będzie na premierę. Nie, żebym oczekiwał jakichś drastycznych zmian w tym aspekcie, ale jakąś nadzieję chyba można mieć?

Tak więc pograliśmy sobie przez miniony weekend. Spotkaliśmy rodaków, a także w Dark Zonie zaatakowała nas banda Francuzów. Podłe żabojady zasadzili się na naszą trójkę w miejscu respawnu i czyhali na naszą skórę. Podczas rozgrywki spotkaliśmy też jakiegoś Ahmeda, ani chybi domorosłego terrorystę, który wystraszył mnie nie na żarty krzycząc niczym wariat: „ALLAHU AKBAAR” kiedy do niego podbiegłem (to mrożące krew w żyłach spotkanie jest nagrane na bodajże trzecim materiale wideo).

Niestety nasza trójka zgodnie stwierdziła, że nie bawiła się najlepiej. Beta wersja The Division jest nieco mdła i nudnawa. Wykastrowany element fabularny sprawił, że rozgrywka nas w ogóle nie wciągnęła. Oczywiście nie będę przesądzał. Być może tytuł ten ma w sobie COŚ do zaoferowania, ale po tym co zobaczyłem nie jestem nastawiony do tego tytułu zbyt entuzjastycznie.

Podsumowując: w Tom Clancy’s The Division podoba mi się niezmiernie aspekt taktyczny, czyli system osłon, walka z przeciwnikami wymagająca współpracy między graczami itd. Także wizualnie gra może się miejscami podobać (szczególnie efekty środowiskowe – śnieg, mgła, gra światłocieni). Niestety kuleje cała reszta. Nowy Jork opanowany przez zarazę nie wydaje mi się mrocznym, ani tym bardziej klimatycznym miejscem. Zaznaczę jednak kolejny raz, że niemal pozbawiona fabuły beta nie może definiować całości. Dodam jeszcze, że są przebłyski nadziei w tym temacie – w grze występują tak zwane „Echa” dzięki technologii naszego smartwatcha (będącego na wyposażeniu naszego bohatera) możemy wizualizować przeszłe wydarzenia, które miały miejsce w danej lokacji. Miejmy nadzieję, że ten paten przyczyni się do uatrakcyjnienia fabularnego rysu tego tytułu.

Na razie jednak wiem na jakieś 90%, że Tom Clancy’s The Division nie będzie dla mnie grą, którą zakupię w dniu premiery. No, ale ja nie lubię Ubisoftu. Miejcie to na uwadze. ;) Na koniec posłuchajcie Franka!