web analytics

«

»

The Last of Us – pierwsze wrażenia

Postapokaliptyczne burgery ze szczura?

Postapokaliptyczne burgery ze szczura?

Gramy w jeden z ostatnich wielkich hitów na Playstation 3. Przed wami nasze pierwsze, spisane na gorąco wrażenia z najnowszej produkcji od chłopaków z Naughty Dog.

Na TLOU czekałem z ogromną niecierpliwością. Jestem fanem gier od Naughty Dog, a szczególnie przygód Nathana Drake’a. Seria Uncharted to obok przygód Kratosa z God of War „żelazna” pozycja na Czarnulkę. Posiadać Playstation 3 i nie zagrać w te tytuły to po prostu zbrodnia. The Last of Us to także spełnienie obietnicy. Obietnicy, którą Sony złożyło lata temu – na samym początku obecnej generacji konsol. Playstation 3 miało być sprzętem na lata. Do dziś nie zapomnę kpin jakie przetoczyły się w Internecie z tej, zdawałoby się, buńczucznej deklaracji Japończyków. Sam, grając w tym czasie w Halo 3 i pierwsze Gears of War na konsoli od Microsoftu „darłem łacha” z Sony. Dziś… dziś nie jestem już takie pewny. Od kilku lat, przynajmniej dla mnie, siłą napędową Playstation 3 są niesamowite gry ekskluzywne. Gran Turismo, wspomniany wcześniej trzeci God of War, a także Unchartedy. Te i kilka innych kilka gier sprawiło, że nie żałuję zakupu PS3. Ba! Bardzo lubię nawet trylogię Resistance, która miała dość niefortunny start, ale ja cenię ją bardziej niż przygody Masterchiefa.

Dość jednak tej sentymentalnej podróży. Na podsumowanie powoli odchodzącej obecnej generacji konsol jeszcze przyjdzie pora. Dziś gramy w The Last of Us. Niezdrowe jedzenie gotowe, gra gotowa… nasz „Naughty Dog”, jak widać na fotce powyżej także czeka z niecierpliwością.

Na początku muszę uczciwie zaznaczyć, że mój kontakt z The Last of Us ograniczył na razie się do niecałych dwóch godzin. Tylko dwóch, ale za to bardzo emocjonujących i dających jako takie pojęcie o samej grze. No, ale przecież jest to tylko „Pierwsze wrażenia”.

Jakie one są? Pierwsze co rzuca się w oczy to wyjątkowo dobra oprawa wizualna najnowszego dzieła od Naughty Dog. Naprawdę zdumiewa fakt ile twórcom tej produkcji udało się wycisnąć z leciwej już konsoli. Grafika to jednak nie wszystko, a poza tym od twórców Uncharted można się było spodziewać fajerwerków. Kolesie z Santa Monica to po prostu mistrzowie Plejstacji i kropka.

Czas na to co tygrysy lubią najbardziej, czyli samą rozgrywkę. The Last of Us to survival horror, ale jak na razie odnoszę wrażenie, że w tym „horrorze” jest więcej psychologicznego thrillera niż latania i zabijania zombiaków, a w tym przypadku zarażonych grzybem nieszczęśników.

Skąd mi się uroił ten „psychologiczny thriller”? Na wielu materiałach wideo, które były dostępne przed premierą gry można zauważyć, że TLOU to epatująca przemocą krwawa rzeźnia. Owszem jest tak w istocie – elementów „gore” jest w tej grze aż nadto, ale wystarczy przejść pierwsze, naprawdę genialne minuty gry, aby zorientować się, iż nie jest to tylko prostacka strzelanka w postapokaliptycznym klimacie. Nie chcę nikomu psuć zabawy, ale na naszym partyzanckim ;) materiale wideo, który znajdziecie poniżej macie te pierwsze minuty – nagrywanie przerwałem tuż przed pewnym bardzo emocjonalnym zwrotem akcji. Dość! Więcej nie napiszę. Dość powiedzieć, że David Cage – w kwestii grania na naszych emocjach – mógłby się wiele nauczyć od Naughty Dog.

Chwilę później przenosimy się z akcją w dość odległą przyszłość. Joel czas swojej młodości ma już za sobą. Żyje w enklawie strzeżonej przez wojsko. Pierwszym zadaniem naszego bohatera jest udanie się wraz z towarzyszką do pewnego bydlaka (szczegółów nie zdradzę). Ruszyliśmy przez ruiny i piwnice wypełnione zabójczymi zarodnikami. W maskach na twarzy (klimat rodem ze w Stalkera) ostrożnie omijaliśmy niebezpieczeństwa. W kolejnych pomieszczeniach napotkałem pierwszych zarażonych. W świetle latarki dwójka pożywiała się na jakimś nieszczęśniku, a trzeci stojący nieco z boku był idealnym celem do cichej eliminacji. Kryjąc się za ścianą i wykorzystując umiejętność nasłuchiwania wiedziałem, że przeciwnik stoi do mnie tyłem. Mogłem więc bezkarnie podkraść się do niego. Chwyciłem zarażonego poddusiłem po cichu tak, aby nie zaalarmować reszty pasku po czym skręciłem mu kark… jednym, szybkim szarpnięciem gamepada (och jakże dawno nie grałem w grę, która wykorzystuje czujnik położenia!). Zarażony paskudnie zagulgotał i zdechł. Mając w pamięci, że w świecie TLOU amunicja jest na wagę złota na pozostałą dwójkę wrogów postanowiłem zaszarżować niczym rozwścieczony byk. Decyzja okazała się słuszna. Joel niczym wytrawny bokser mistrzowskim lewym sierpowym i serią kombinacji powalił jednego z przeciwników. Choć muszę przyznać, że moja towarzyszka w tym samym czasie zaczęła ostro ostrzeliwać drugiego zarażonego. Zapewne bez jej pomocy byłoby ze mną krucho. Ostatecznie jednak oczyściliśmy piwnicę z paskud. Nie sądźcie jednak (co może wynikać z tego soczystego opisu), że Joel to jakiś Mike Tyson na sterydach.

Brutalny świat...

Brutalny świat…

Nasz bohater to po prostu… niemłody już „average Joe”. Nie potrafi strzelać niczym Rambo i jednocześnie walić wroga z kultowego półobrotu niczym Chuck Norris. Na zwykłym poziomie trudności celownik lata jakby był pijany. Walka za pomocą broni palnej nie jest w tej grze sztuką łatwą. Przez te dwie godziny jakie spędziłem w grze często wolałem zakraść się do przeciwnika i znienacka ukręcić mu łeb, albo zaszlachtować nożem. Od razu dodam, że walka w zwarciu także nie jest łatwą sztuką. Jak już wspomniałem. Joel jest mężczyzną w średnim wieku. Jego włosy i brodę przecinają pasemka siwizny, a twarz znaczą bruzdy zmarszczek. Jest sprawny jak na swój wiek, ale bez przesady.

Taka mechanika rozgrywki tworzy w TLOU niesamowity klimat i buduje napięcie. Pamiętajcie tylko, że moja opinia dopiero się wykluwa – te dwie godziny zabawy niczego jeszcze nie determinują.

Okay… po emocjonującym starciu z trzema przeciwnikami. Walce, która była dla mnie bardziej emocjonująca niż bitewka z całą brygadą Helghastów z Killzone 3 przedarłem się na ulice enklawy, Tam w ciemnym zaułku pełnym brudnych i zdesperowanych ludzi skrywających się pod płachtami prowizorycznych, połatanych namiotów moją uwagę przykuł oblegany przez miejscowych stragan na którym miejscowy szef kuchni obracał fachowo na patelni tłuściutkiego szczura. Przy tej niewątpliwej pychocie i rarytasie kłębiła się kolejka wygłodniałych klientów. Przechodząc nieco dalej ujrzałem w zamkniętym kojcu ujadające psy, a chwilę potem moją uwagę przykuły jakieś wrzaski i bardzo niecenzuralne okrzyki. To fani nielegalnych walki zagrzewali swoich faworytów, którzy okładali się pięściami na zaimprowizowanym krwawym ringu.

Na tym zakończyłem moje krótkie wojaże z The Last of Us. Po dwóch godzinach zabawy mogę powiedzieć jedno: jestem zachwycony. Panowie z Naughty Dog doskonale wymieszali elementy grozy, eksploracji, a także… przygodówki. W dodatku, co mogę już teraz powiedzieć z pełną odpowiedzialnością wszystko to oblane jest iście filmowym sosem. Animowane przerywniki tworzą niesamowity klimat i doskonale współgrają z akcją dziejącą się na ekranie.

Ciekawe co mnie czeka dalej… może wrócę do tego ciemnego zaułka i posmakuję tego szczura. Wyglądał całkiem apetycznie, kiedy tak skwierczał na patelni. Palce lizać!