Ostatnimi czasy z różnych względów trzyma się mnie, i zupełnie nie wygląda jakby zamierzał puścić, nostalgiczny nastrój. To może być starość, choć większości ludzi w moim wieku raczej się ona nie zdarza. Tak czy owak, zebrało mi się na wspominki, a nic nie stoi na przeszkodzie by powspominać razem, prawda?
Będą spoilery do Metal Gear Solid, Chrono Cross, Mass Effect 3, GTA IV, Shadow of the Colossus. Jak ktoś nie grał niech nie czyta i nadrabia zaległości.
Tak już mam, na szczęście lub nie, że dosyć łatwo mi wsiąknąć w różne opowieści – niezależnie od tego, czy „narratorem” jest książka, film czy gra wideo. Używając modnego ostatnimi czasy terminu, można by wręcz stwierdzić, że immersja przychodzi mi bez trudu. Co za tym idzie, mam tendencję do wczuwania się w wydarzenia na kartach powieści lub ekranie telewizora i nawiązywania z bohaterami osobistej więzi. Trochę to „dziewczyńskie”, ale cóż poradzić, nie każdy może być stuprocentowym samcem alfa.
Nie jest więc trudno stworzyć taką opowieść, by w pewnym momencie wywarła na mnie spore wrażenie. Nawet w dziełach, które uważam za ogólnie słabe często znajdują się pojedyncze sceny za którymi wprost przepadam. I zastanawiałem się ostatnio ile takich momentów potrafiłbym wskazać w grach wideo. Ale nie tam jakichś fajnych scen, które zobaczyłem i powiedziałem „o, czad”, tylko takich, że naprawdę rozwalały na łopatki i nie pozwalały o sobie zapomnieć. Trochę się tego znalazło.
Kiedy rozwodziłem się nad swoją tęsknotą za filmowymi introdukcjami w grach, wspominałem już o tym jak bardzo kocham ten moment, gdy w pierwszym Tomb Raiderze, na samym początku, za Larą zamykają się wrota do tajemniczego grobowca. Choć to akurat nie ze względu na to, że scena ta ma jakieś bardzo charakterystyczne cechy. Po prostu gdy pierwszy raz odpaliłem TR, a była to przy okazji jedna z pierwszych gier jakie miałem na PSX, lat miałem ledwie kilka. Dla mnie wtedy nie zaczynała się „jeszcze jedna gra”, tylko Przygoda przez duże P. Z pewnością ze względu na wiek, to właśnie w erze PlayStation takich momentów było najwięcej. Do dzisiaj czuję to samo co na początku Tomb Raidera, gdy w Final Fantasy IX uciekam ze zamieniającego się w kamień Evil Forest i cały baśniowy świat staje przede mną otworem – to bowiem właściwy start najlepszej opowieści w całej tej kultowej serii. No i nie mógłbym nie wspomnieć o Chrono Cross, gdzie zarówno intro jak i zakończenie wzruszają mnie tak samo jak wzruszały dekadę temu. Szczególnie finał, który w całości rozgrywa się tylko w słowach pojawiających się na ekranie. Najpierw pożegnanie rozstających się postaci, a potem zapowiedź tego, że Serge i Kid spotkają się jeszcze kiedyś.
Another place, another time.
It’s just that we might not realize
That you are you and I am me
Ilekroć widzę te słowa na tle zakurzonego tomu, przekonuję się że Chrono Cross ciągle jest najlepszą grą wideo wszech czasów.
Tak wymieniać by można jeszcze trochę, od Soul Reavera przez Spyro – w dzieciństwie każdy piksel potrafił fascynować i urzekać. Ale w kolejnej generacji również przytrafiały się wielkie sceny. Przede wszystkim trzy zakończenia, choć tylko dwa powody. Beyond Good & Evil i Metal Gear Solid 2 to był totalny szok. Siedziałem z rozdziawioną gębą i wpatrywałem się tępo w przestrzeń przez zwroty, jakie zaserwowały mi te dwa finały (w przypadku MGS już napisy końcowe). Trzeci przypadek, Shadow of the Colossus, to były wielkie emocje, związane z dramatycznym obrotem spraw i tym jak główny bohater został oszukany przez podstępne bóstwo czy innego demona. W tej grze pada tak mało słów, a mimo to jest tak wiele treści, że twórcom naprawdę można pogratulować talentu do opowiadania historii najbardziej minimalistycznymi środkami.
Więcej z czasów królowania PS2 jakoś nie mogę sobie przypomnieć. W bieżącej generacji z kolei jako pierwsze do głowy przychodzi mi GTA IV. Nie ze względu na jeden konkretny moment, a na postać Niko Bellicia, jednego z nielicznych bohaterów gier z krwi i kości. Pierwsze zabójstwo po dotarciu do Stanów, zdrada Dimitriego, odnalezienie po latach Darko Brevicia – wszystkie te sceny są niesamowicie nasycone dramatyzmem i ciężko wskazać jedną, wyrastającą ponad resztę. Podobnie jest z Mass Effect 3 – w pamięci wyryły mi się napakowane akcja i patosem fragmenty z Rannoch, Tuchanki i Ziemi, stanowiące chyba szczyt tego, co w elektronicznej rozrywce można osiągnąć naśladując hollywoodzki sposób prowadzenia narracji. Problemu z wyborem najlepszej sceny nie ma w Call of Duty 4. Cała misja „All ghillied up” w Prypeci, od wprowadzenia do skradania się po ponurych przedmieściach i osiedlach to przykład wielkiej maestrii w zakresie budowania nastroju. Infinity Ward trzeba też pochwalić za niesamowitego przeciwnika. Imran Zakajew w całej grze odzywa się chyba tylko raz – bardzo mocnym monologiem. Za każdym razem gdy słyszę My blood. On their hands mam ochotę zwinąć się w kłębek i ukryć w piwnicy, w obawie że ruski terrorysta opuści świat Modern Warfare i przyjdzie wywrzeć na mnie swoją zemstę.
No i na koniec mój zdecydowany lider, scena dla której napisałem te wszystkie smętne bzdety. Metal Gear Solid 4, Snake wraca na wyspę Shadow Moses, tam gdzie toczyła się akcja pierwszej części. Cały kompleks jest zniszczony, ale Konami nie pozwala ani przez moment wątpić, że to ten sam dziedziniec, te same budynki, te same korytarze, po których chodziło się 10 lat wcześniej. A w tle przygrywa genialne „The Best Is Yet to Come” z jedynki. I momentalnie wszystkie wspomnienia wracają, przypominają się losy bohaterów, inne dobre i mniej dobre sceny. Coś niesamowitego – cały czas zainwestowany w przechodzenie gier z tej serii, poznawanie kolejnych rozdziałów historii Snake’a, po powrocie na Shadow Moses momentalnie zyskał na wartości. I jakkolwiek dziś na fabułę serii MGS patrzę już zupełnie inaczej niż te kilka lat temu i traktuję ją jako niezłą ale strasznie dętą i momentami głupawą, to ten fragment próbie czasu oparł się w stu procentach. Rewelacja.
A was jakie sceny z gier (lub innych mediów) poruszają, złoszczą, radują, emocjonują? A może żadne, i tylko ja jestem taki sentymentalny?