web analytics

«

»

Gramy w Max: The Curse of Brotherhood

Max: The Curse of Brotherhood, 2014, Press Play, Microsoft Game Studios

Max: The Curse of Brotherhood, 2014, Press Play, Microsoft Game Studios

Każdemu, komu dane było w okresie niewinnego dziecięctwa zmuszony był dzielić swoją przestrzeń osobistą z jednym, bądź większą ilością rodzeństwa, przyszła pewnie do głowy myśl, jak fajnie by było, gdyby… cóż, gdyby ich nie było. Nie, nie, nie! Nawet nie próbujcie zaprzeczać, powołując się na ideały braterskiej, czy siostrzanej miłości, etc. Taka czarna myśl z pewnością pojawiła, co najmniej raz, w Waszych maleńkich główkach. Trudno więc winić Maksa, głównego bohatera Max: The Curse of Brotherhood, który po ciężkim dniu w podstawówce zastał swojego młodszego brata na bezczeszczeniu świętej przestrzeni jego pokoju, bezczelnie bawiącego się jego resorakami. Cóż, każdemu może trafić się zły dzień. Maks pod wpływem silnych emocji (czyli wnerwienia) kliknął nieopatrznie na pierwszy link, który wypluła wyszukiwarka internetowa, zapytana o sposób na pozbycie się brata. Bez chwili zastanowienia wyrecytował podaną tam formułkę (tak, też uważam, że dzieci powinny mieć ograniczony dostęp do zasobów sieci) i… stało się! Z portalu do innego wymiaru (z pewnością bajkowego, ale różnie to bywa) wyłoniła się kosmata łapa i porwała Feliksa (jak możecie się domyślić, brata Maksa). Maks nie zastanawiając się ani chwili (jak udowodnił wcześniej, najpierw działa potem myśli) skoczył w portal i… tak zaczyna się nasza przygoda.

"Więc chodź, pomaluj mój świat..."

„Więc chodź, pomaluj mój świat…”

Pierwszym tytułem, który przyszedł mi na myśl po kilku godzinach grania w Max: The Curse of Brotherhood było LIMBO. Tylko, że LIMBO dużo ładniejsze, z ślicznymi, przywodzącymi na myśl animowane filmy Pixara, czy Dreamworks, przerywnikami. Z cieszącymi oko – mimo tego, że najeżone są pułapkami i czyhającymi na Maksa złowrogimi stworzeniami – lokacjami (od pustynnych, kojarzących się z meksykańskimi pustkowiami etapów, po zalewane strugami deszczu i rozświetlane światłem błyskawic moczary). Główny plot i ilość zgonów (dość drastycznych, w zestawieniu z nieco dobranockowym sznytem tej historii) to nie jedyne cechy, które łączą Max: The Curse of Brotherhood z LIMBO. Obie gry są platformówkami nastawionymi bardziej na rozwiązywanie mniej lub bardziej skomplikowanych zagadek środowiskowych, kiedy elementy zręcznościowe – średnio wymagające, mające raczej podbić dynamikę rozgrywki, niż zmusić gracza do karkołomnych wyczynów z padem – stanowią niewielki procent mechaniki gry.

Tym, co zdobyło moje serce, w przypadku Max: The Curse of Brotherhood, jest rdzeń rozgrywki, opierający się na wykorzystaniu oddanego do dyspozycji Maksa (tudzież gracza)… zestawu mazaków. Tak, pokonywanie kolejnych etapów gry polega na wykorzystaniu elementów otoczenia, ale przede wszystkim, kiedy tych elementów brakuje, na NARYSOWANIU sobie tego, co w danym momencie jest potrzebne. Oczywiście, nie oszukujmy się – nie możemy narysować sobie wszystkiego, czego dusza zapragnie. Każda z kolejnych odblokowanych mocy mazaka, umożliwia dorysowanie konkretnego elementu: gałęzi, liany, platformy, czy strumienia wody. Kolejne lokacje wymagają różnych kombinacji tych elementów, a zadaniem gracza jest takie ich wykorzystanie a czasem łączenie efektów działania jednych obiektów z innymi, by rozwiązać zagadki, przed którymi postawili nas twórcy gry.

"Na potęgę posępnego czerepu!..."

„Na potęgę posępnego czerepu!…”

Na tym nasze możliwości się nie kończą. Poza rysowaniem elementów potrzebnych do pokonania danego etapu, możemy te obiekty na różne sposoby wykorzystywać. Możliwości użycia każdego z poszczególnych, narysowanych przez Maksa obiektów jest tak wiele, że nie będę się nad tym szczególnie rozwodził. Gracz musi wykazać się sporą kreatywnością i znajomością podstawowych praw fizyki – których odwzorowanie w tej grze graniczy z majstersztykiem. Osobiście borykałem się pewnym śmiesznym problemem. Okazuje się, że zasada „najprostsze rozwiązanie jest najlepsze” sprawdza się w Max: The Curse of Brotherhood w pełnym tego sformułowania znaczeniu. Ja zazwyczaj utykałem w momentach, kiedy… za bardzo kombinowałem z rozwiązaniem danej zagadki.

Max: The Curse of Brotherhood nie jest grą nową i jest to dobra wiadomość dla wszystkich, którzy chcieliby – a powinni wszyscy fani platformówek bazujących na zabawie środowiskiem gry – grę nabyć. Produkcja Press Play wielokrotnie pojawiała już się w licznych promocjach i wyprzedażach. Radzę więc mieć na nią oko i dodać do swoich list życzeń w preferowanych przez Was serwisach. Ta gra to perełka, która jakoś przemknęła poza zasięgiem radarów portali i pism o grach – sam trafiłem na nią przypadkiem przy którejś z wyprzedaży i było to dobre zrządzenie losu. Szczerze polecam!

Tak, to jedna z tych baśniowych krain, w których nie chcielibyście się znaleźć

Tak, to jedna z tych baśniowych krain, w których nie chcielibyście się znaleźć