Łubudubuntu
W sumie zaczęło się od tego, że Canonical postanowiło rozpieprzyć Ubuntu. Żeby była jasność w tej materii, to nie trwało kilka miesięcy. Oj nie. To trwało lata.
W technologii rok 2011 zawsze będzie dla mnie oznaczał upadek wielkiej szansy, jaką tzw. Linux Desktop budował przez lata. Wtedy właśnie Canonical wypuściło Ubuntu 11.04, czyli pierwszą edycję z Unity — interfejsem, który miał zmienić oblicze desktopowego Linuksa na zawsze. Nie wiem jak dla innych, ale dla mnie na pewno zmienił… Trzy lata później zakończyłem swoją przygodę z Linuksem i, jak na razie, nic nie wskazuje żebym do niego wrócił.
Kiedy zacząłem korzystać z Unity w Ubuntu 12.04 (edycje z 2011 roku przeskoczyłem) miałem mieszane odczucia. Mimo wszystko, rozpoczynając obecną pracę poprosiłem o komputer z Linuksem, ponieważ byłem do niego przyzwyczajony i… opinię o Windowsie miałem jeszcze wtedy cokolwiek średnią. Zainstalowałem sobie 12.04 LTS, odpaliłem Unity i nawet dałem radę przyzwyczaić się do kilku rozwiązań. Nie będę ich opisywał, bo szkoda na to miejsca, a wersja skrócona większości z Was pewnie i tak niewiele powie, ale generalnie nie było źle. Szybko jednak zauważyłem, że masa rzeczy mnie irytuje, a co gorsza, porównywalne z moim pracowym sprzętem komputery współpracowników radzą sobie z Windowsem 7 niemal tak dobrze, jak z Ubuntu radził sobie mój domowy reaktor do gier… Coś było nie tak.
Próbowałem odciążyć system, ale cały czas coś nie grało. Koledzy na Windowsach 7 odpalali przysłowiowy pierdyliard aplikacji na raz, a u mnie problemy zaczynały się przy kilku… O kilkunastu nie było mowy. Co gorsza, coraz bardziej zauważałem wkurzające bugi w Unity, które zaczęły mi doskwierać również w domu, co dowodzi, że nie była to wina braku mocy mojego ówczesnego „woła roboczego”. No bo jak pracować, jak robić cokolwiek, kiedy wciśnięcie przycisku zamykania okna jest loterią pod tytułem „zgadnij, które się zamknie”?
Najpierw na Windows przesiadłem się w domu. To było łatwiejsze i mogłem w niewymagających dużej wydajności warunkach sprawdzić sobie jak mi się będzie pracowało. Zainstalowałem kilka aplikacji, które były mi potrzebne do pracy i sprawdziłem z czym to zjeść. Smakowało? Owszem. Kiedy złożyłem zapotrzebowanie na szybszy sprzęt nie chciałem już Ubuntu. Nie chciałem Linuksa. Co więcej, chciałem Windows 8. Dostała mi się siódemka, ale najważniejsze, że Windows.
Czy jestem od tego czasu zadowolony? Jeszcze jak. Dla samego OneNote’a było warto, ale co najważniejsze, system działa szybko i stabilnie. Nie muszę się martwić, że po powrocie z weekendu na dzień dobry czeka mnie restart z powodu powieszonego na amen Unity…
Goobleeee
Po tym jak dobiło mnie Canonical i ich genialna przebudowa świetnie rozwijającego się Ubuntu, następne w kolejce do załamania mnie było Google… Firma z Mountain View grabiła sobie od jakiegoś czasu. Do Androida jeszcze przejdę, najpierw Chrome i usługi — czy jak to się teraz nazywa — aplikacje, internetowe.
YouTube… Generalnie nie muszę pisać ani słowa więcej, prawda?
Dalej, Google Drive. Zacząłem korzystać z Google Docs dawno temu, jak jeszcze było dobre. Potem pojawił się Google Drive i shit fuck, jak to mówi Cormac. Zrobiłem sobie w arkuszu kalkulacyjnym na Drive rozpiskę wydatków na moje oczko w głowie, czyli Celikę. Niestety nie mogę do tej rozpiski wejść, bo generalnie to nie działa. Wiesza się, wywala błędy itd. Oczywiście, jak to usługi Google, najgorzej działa w Chromie. Pod Firefoksem działa jako tako, pod IE działa całkiem nieźle.
Microsoft generalnie robi ostatnio ogromny postęp. Oczywiście do jakości, jakiej im z całego serca życzę, jeszcze trochę brakuje, ale kiedy wszyscy inni zaczynają się psuć od głowy, dupy czy z dowolnej innej strony, Microsoft po latach bycia pośmiewiskiem zaczyna… działać. IE11 da się używać i to nawet do developerki (co do tej pory było nie do pomyślenia). But I digress…
Wracając do Google… Spieprzyli Chrome, spieprzyli Drive, spieprzyli YouTube… Niektórzy twierdzą, że spieprzyli też Gmail (potwierdzam — Kaplus), chociaż ja akurat tutaj nie mam większych zastrzeżeń. Zwłaszcza w zestawieniu z resztą stawki. Ale spieprzyli coś jeszcze… mojego Androida.
Dwa lata temu kupiłem sobie pierwszego w życiu smartfona, Samsunga Galaxy Pocket. Telefon słaby, mały i bardzo ładnie działający… Przez rok. Później było już tylko gorzej. Każda kolejna aktualizacja softu powodowała odczuwalny spadek wydajności aż do momentu, kiedy telefon zastanawiał się minutę czy zadzwonić czy jednak tym razem wrócić do ekranu początkowego. Podobno pomaga na to reset do ustawień fabrycznych, ale mówiąc szczerze… w końcu miałem już dość.
Miałem dość Linuksa, dość Androida, dość Google. Dość wszystkiego, co przez tyle lat stanowiło podstawę mojej technologicznej egzystencji. Nagle wszystko od czego, z nieukrywaną radością, zależałem przez tyle lat zostało spieprzone i zaczęło ssać tak, że generalnie to zielony. Na szczęście miałem gdzie uciekać…
Microsoft
Ten tekst piszę na Wordzie Online z OneDrive. Microsoft nadal mnie bawi w wielu kwestiach, ale mam wrażenie, że ta firma zmieniła się o 180 stopni. Co zabawne, odpowiedzialność za tę zmianę na lepsze spada na najbardziej bodaj obśmianą postać w historii firmy — Steve’a „Człowieka Małpę” Balmera, który najbardziej kojarzy się z Windowsem Vistą i krzyczeniem „Developers”. Trochę to nie fair, że pochwały za pozytywne zmiany spadają na gościa, który dopiero przyszedł, czyli nowego CEO Satyę Nadellę, ale to w sumie standard.
Windows 7 i Windows 8, czyli dwa najbardziej udane (pomijając opór materii w materii kafelków, który był również moim udziałem), jak dotychczas, produkty tej firmy. Windows 7 jest stabilny jak skała (no, chyba że u Carnasia…), a Windows 8 nawet bardziej i do tego szybciej działa (chyba że u Carnasia… pozdro, Carnaś ;) ). Jednocześnie Windows Phone, za panowania Człowieka Małpy, zyskał szansę na konkurowanie z Wielką Dwójką (Big Number Two… for those who get English puns :P) i stał się tym, co obecnie podziwiam na swojej…
iLUMIAnati
Lumii 520. Jakby mi ktoś powiedział kilka lat temu, ze kupię sobie komórkę z Windowsem, to pewnie powiedziałbym coś w stylu „Aha, pewnie, a wcześniej założę konto na Facebooku”… Ale o tym za chwilę.
ILUMIAnati… Elitarne stowarzyszenie otoczone aurą tajemniczości… Czy to działa? Czy to możliwe? Po kilku dniach użytkowania nie odpowiem Wam na to pytanie, ale jedno mogę powiedzieć na pewno — żadnych Droidów już po pustyni nie szukam. Teraz mam kraniki, dywaniki, kafelki i inne duperelki, a co!
Najbardziej pozytywne zaskoczenie? Jest ich kilka. Darmowe mapy HERE, w których są nawet plany centrów handlowych (powaga…). Do tego Nokia Music, czyli dla mnie osobiście Spotify killer. Trochę się nabijam, bo aplikacje z nieco innymi założeniami, ale Nokia Music działa świetnie i w sumie nic więcej mi do słuchania nie potrzeba. No i na koniec bardzo mi się podoba kiedy telefon pyta czy przeczytać mi smsa, który właśnie przyszedł. Mówię mu „przeczytaj”, a on posłusznie wykonuje polecenie i nawet niczego nie przekręca.
Kaplus: Jako kolejny szczęśliwy posiadacz (ZIELONYCH!) kafelków i wieloletni użytkownik Nokii chciałbym dorzucić w tym miejscu coś od siebie. Zgadzam się z Copperem, Windows Phone — póki co — jest świetnym, szybkim i dopracowanym systemem. Lumie dodatkowo trzymają standardy Nokii. Są bardzo dobrze wykonane, posiadają kilka udogodnień (jak Nokia Smart Cam, Przekaż moje dane — służące do kopiowania ze starego telefonu kontaktów, wiadomości, zdjęć i muzyki przez BlueTooth — czy wspomniane przez Coppera Nokia Music). Jednak w każdej beczce miodu jest łyżka dziegciu i muszę delikatnie skrytykować otrzymane przez Microsoft w spadku mapy HERE oraz nawigację DRIVE. Wprawdzie są to świetne i — co najważniejsze — bezpłatne mapy z funkcją nawigacji głosowej, lecz są lekkim krokiem w tył w stosunku do starego symbianowego OVI. Do ogólnego działania nie mam zastrzeżeń, jest to nawigacja szybka i w miarę dokładna, ale oberwało się trochę funkcjonalności. W chwili obecnej nie ma wprowadzania do trasy punktów pośrednich i mocno okrojone zostało wyszukiwanie punktów orientacyjnych. Teraz znalezienie konkretnego POI odbywa się poprzez wpisanie w wyszukiwarkę takiego hasła jak np. „restauracja”, a nie — jak to było w przypadku OVI — wyboru z przygotowanej przez Nokię kolorowej i intuicyjnej listy. Dodatkowo można narzekać na „przeklikane” uruchamianie nawigacji z poziomu map. Z tej smutnej listy najbardziej zabolał mnie jednak brak ostrzeżeniach o fotoradarach. OVI potrafiło uratować nas przed tymi bezdusznymi żółtymi kreaturami. W HERE niestety tego zabrakło. Miejmy nadzieję, że to się w przyszłości zmieni, choć nadal jest to nawigacja godna polecenia. Na razie tyle narzekania, oddaję klawiaturę Copperowi.
Co do samego telefonu… Cóż, po prostu działa. Kafelki to świetna sprawa, zwłaszcza właśnie na telefonie. Wszystko widać, wszystko sobie można poustawiać i mam wrażenie, że ekran główny wreszcie się do czegoś przydaje, zamiast być tylko workiem na statyczne ikonki. Wiem, że kafelki to w zasadzie połączenie ikonek z widgetami, ale to krok w bardzo dobrą stronę.
Najważniejsza jednak rzecz, jeśli chodzi o Windows Phone, to przycisk wstecz. Moim zdaniem nikt i nigdy nie zrobił tego tak dobrze, jak Microsoft w WP8. Nie wiem, czy w nowych Androidach też tak jest, ale w moim przycisk wstecz zabierał mnie najdalej do ekranu startowego. Tutaj mam wrażenie, że wciskając go wystarczająco wiele razy przejechałbym przez wszystko, co odpalałem od chwili pierwszego włączenia systemu. Nie jestem w stanie opisać jak to jest wygodne.
Fejs
Dobra, Facebook… Założyłem, bo był mi potrzebny do pracy. Zostałem, bo mi się podoba. Działa świetnie jako nowocześniejszy RSS, jako komunikator, jako sposób na wylanie czegoś krótkiego do netu (do wylewania dłuższych żali i refleksji mamy Grastro :P). Jakby mi ktoś powiedział kilka lat temu, że założę sobie Facebooka, to bym odpowiedział „tak, i przesiądę się na Windę”. Ale o tym już było. Najzabawniejsze, że po odpaleniu nowej komórki łączność z Facebookiem była jednym z kilku priorytetów (zaraz po wgraniu kontaktów i sprawdzeniu współdziałania telefonu, słuchawek i Nokia Music).
Już miałem kończyć i klikać magiczny przycisk Publisz, kiedy przypomniało mi się, że zmianie uległo moje podejście do jeszcze jednej firmy. Mam opory przed napisaniem tego, bo Karnaś za chwilę będzie triumfował w komentarzach i na shoucie, ale co tam…
Valve
Dla mnie, na tą chwilę, Vaporware Incorporated. Nie chodzi już nawet o Half Life 3. W tym temacie straciłem nie tyle nadzieję, co zainteresowanie i to bardzo dawno temu. Od czasu premiery HL2: Episode 2 pojawiło się mnóstwo świetnych gier z zadatkami na świetne serie. Dishonored, Deus Ex: Human Revolution czy niedawno Wolfenstein (czy będzie z tego coś więcej niż wielki powrót to zobaczymy, ale gra zaiste zacna). Te wszystkie tytuły sprawiły, że trudno mi powiedzieć żebym jakoś specjalnie cierpiał z powodu rozłąki z Gordonem i Alyx. Był taki czas, jeszcze kilka lat temu, kiedy Valve przychodziło mi do głowy dość często. Czas, kiedy czekałem na każdą najmniejszą wzmiankę o nowych wyzwaniach, które postawią przed sobą pracownicy hippisowskiej komuny z Bellevue. Teraz… Meh.
Valve od strony gier ograniczyło się do Doty, która mnie interesuje mniej więcej tak samo, jak śnieg w 1904 roku. Zeszłoroczny śnieg urasta przy tym do rangi pasji. Co gorsza, Valve zdaje się nie traktować poważnie tematu Steam Machines, co wpisuje się pięknie we wspomnianą wcześniej straconą szansę na Linux Desktop. Niedawno opóźnili kontroler, bo jego rewolucyjny design okazał się być nieoptymalny… Przyznam, że mnie się on nadal podoba, ale teraz dodali do niego gałki, więc coś chyba jest nie tak z koncepcją laptopowych gładzików. Problem polega na tym, że cała masa firm już wbudowała Steam Machines w swoje plany na najbliższy rok. Efekt? Alienware wypuści swoją Alphę, ale z Windows 8.1 i kontrolerem od Xboksa 360.
Gaben i spółka muszą zrozumieć, że „when it’s done” działa (no, chyba że chodzi o trzecią część czegokolwiek), ale tylko jeśli funkcjonują jako samotna wyspa. Skoro tym razem podpisali porozumienia import-eksport z całym archipelagiem, to wypadałoby jednak dotrzymywać terminów…
Żeby nie było, że wind of change zamienił się w huragan – Steama nadal lubię i, jak na razie, nic nie wskazuje na zmianę tego stanu rzeczy. Na razie…
Dziwny jest ten rok, oj dziwny… Tyle zmian, aż się boję co będzie dalej…