web analytics

«

»

Co z tą galaktyką?

Internety nie emocjonowały się jedną grą tak bardzo od premiery ostatniej części The Elder Scrolls. Digital Cormac ciągle jeszcze biega ze strzałą w kolanie, żeby potem odsypiać w autobusie. Sieć znalazła już sobie jednak nowego pupila, który szybko przeobraził się w kozła ofiarnego. Zakończenie Mass Effect 3 jest publicznie mieszane z błotem. Czemu? Dobre pytanie.

Gwoli ścisłości. Będą spoilery. Dużo spoilerów.

Ratowanie Drogi Mlecznej już za mną. Bawiłem się świetnie – sporo było takich scen, które rozwaliły mnie na łopatki. Nie brakuje patosu, nie brakuje humoru, nie brakuje trudnych wyborów, właściwie nie brakuje prawie niczego. Szczególnie ucieszyło mnie, że w BioWare ciągle mają znakomitych speców od pisania dialogów – to najwyższa klasa na tle branżowej konkurencji. Pewnie, były też momenty, które nie przypadły mi do gustu. Ale zakończenie, choć daleko mu do ideału, z pewnością się do nich nie zalicza. A Internety wieszają na nim psy co najmniej, jakby to był finał pierwszego sezonu Battlestar Galactica albo którejś z powieści Martina. To dopiero mogło wkurzyć, a nie Mass Effect.

Końcówka ME 3 naprawdę może się podobać i twórcom aż takie cięgi z pewnością się nie należą.


Co jest okej?

Katalizator. Bardzo liczyłem na to, że za Żniwiarzami stoi coś więcej. Władca syntetyków rzuca na ich motywy odrobinę więcej światła, ale pozostaje tajemniczy, niezbadany. Z pewnością nie jest dobry, zupełnie zły także nie, za to szalenie intrygujący.

Nie ma słusznego ani błędnego wyboru. To mi się podoba. Nie ma nic tak biednego, jak czarno-biały podział na dobre i złe zakończenie. Co prawda wszystkie 3 opcje mają swój lepszy i gorszy wariant, związany z tym ile mieliśmy zasobów wojennych, ale żadna ze ścieżek nie jest tą jedyną właściwą. Można się więc spierać i debatować, zresztą zakończenie sprawia wrażenie jakby do tego właśnie miało zachęcać, ale niestety gracze są bardziej zainteresowani zbiorową frustracją. Szkoda.

Konsekwencje. Niezależnie od tego co wybierzemy, obraz galaktyki musi ulec drastycznym zmianom. Zniszczenie zabije sztuczną inteligencję i choć uwolni przy tym ludzkość od groźby Żniwiarzy, to cofnie człowieka technologicznie o dziesiątki lat. A przy tym, jeśli wierzyć zapowiedzi Katalizatora, tylko odwlecze nieuniknioną zagładę z ręki kolejnej generacji syntetyków. Kontrola to pójście niebezpieczną, niejasną ścieżką, wybraną przez Człowieka Iluzję. Można uniknąć ofiar, ale trzeba postąpić zgodnie z ideologią, którą zwalczało się przez całą grę. I wreszcie synteza, niemalże zabawa w Boga – stworzenie nowej formy życia z połączenia maszyn i ludzi. Każdy wybór kompletnie zmienia obraz świata. Tego oczekiwałem po finale trylogii, w którą zainwestowałem ponad 100 godzin.

Prawdziwy koniec. Zniszczenie przekaźników masy to koniec cywilizacji w takim kształcie, w jakim poznawaliśmy ją przez wszystkie 3 części gry, kilka powieści i zbiór komiksów. BioWare pokazało jaja, doprowadzając fabułę do punktu, z którego nie ma sensu jej kontynuować, bo koniec Mass Effect 3 wyznacza także koniec całej epoki w tym uniwersum. Tego świata nie mogło spotkać nic gorszego, niż finał w stylu pokonali Żniwiarzy, a potem żyli długo i szczęśliwie. To byłoby nijakie, słabe, nudne i otwierałoby furtkę do nieskończonej lawiny durnych sequeli. I nawet jeśli jeszcze w jakiejś formie pojawią się takie czy inne produkty osadzone w świecie Mass Effect, to będą to tylko mało znaczące ciekawostki. Historia, którą BioWare miało do opowiedzenia, została zamknięta. I bardzo dobrze.

Niestety, nie wszystko się udało. Do kilku rzeczy faktycznie można się doczepić.

YouTube player

Co NIE jest okej?

Co za różnica? To mnie naprawdę wkurzyło. Na poziomie konsekwencji wszystkie trzy opcje diametralnie się różnią. Można by więc oczekiwać, że w takim razie również pod względem finałowej animacji będą całkowicie odmienne. Nic z tych rzeczy. Wszystkie filmiki są identyczne, różnią się tylko kolorem wybuchu. Jedynie wybierając syntezę zobaczymy namiastkę następstw naszej decyzji w postaci odmienionego Jokera. I to wszystko. Bieda jak w Kambodży.

Mało! Po 100 godzinach gry poświęconych na całą trylogię, z czego ponad 30 spędziłem na ratowaniu galaktyki w ostatniej części, liczyłem na to, że dostanę chociaż kilkusekundowe spojrzenie na los bohaterów. Kto zginął, kto przeżył, czym się zajął? Dowiedzieliśmy się tylko, że część załogi Normandii wylądowała na jakiejś nieznanej planecie tuż przed zniszczeniem przekaźników. Nie chciałem zbyt wielu szczegółów, to by było nudne i niepotrzebne, ale czy prosząc o rzut okiem na post-Shepardowski świat wymagam tak wiele? Najwyraźniej tak.

Też mi wybór. Jeden z elementów, którymi seria Mass Effect przykuła mnie do ekranu na dłuższy czas, to konsekwencje podejmowanych wyborów. Często wcale nie łatwych, mogących ważyć na życiu lubianych bohaterów albo i całych cywilizacji. Kroganie, rachni, hanarowie, gethy, quarianie – losy tych ras, czasem więcej niż w jednej sytuacji, spoczywają w naszych rękach i zależą od konkretnego wyboru. W taki czy inny sposób co jakiś czas gra daje nam do zrozumienia, że te decyzje nie przechodzą bez echa. A w ostatecznym rozrachunku zostają odarte z jakiegokolwiek znaczenia. Los galaktyki to kwestia tego, czy w ostatniej lokacji pójdziemy prosto, w prawo, czy w lewo. Tym faktycznie można się sfrustrować. Po co były te wszystkie starania?

Gdyby trzeba było podsumować zakończenie Mass Effect 3 w kilku słowach, to brzmiałyby one tak: pomysł świetny, wykonanie przeciętne. Czyli w sumie całkiem nieźle, choć bez urwania głowy albo innych części ciała.

Więc o co tyle krzyku?

YouTube player