Nie obawiajcie się. Tytuł wcale nie sugeruje, że za pomocą GRAstroskopii szukam życiowej partnerki, czy coś! Po prostu jestem zagorzałym graczem singlowym. Mówiąc wprost nie pałam gorącą miłością do trybu sieciowej rozgrywki.
Tak jestem singlem. Singlowym graczem. Uwielbiam bawić się w samotności. Po prostu lubię grać w GRĘ. Sam! Bez męczących hord anonimowych, żywych towarzyszy, a nawet najbliższych znajomych. Wychodzi więc na to, że jestem aspołeczną jednostką, która lubi się izolować od świata zewnętrznego. Takim graczem jestem w roku 2012. Kiedyś… kiedyś było odrobinę inaczej.
W zamierzchłych czasach, kiedy na komputerach PC królował pierwszy DOOM odkryłem sieciowe granie, a raczej jego namiastkę. Razem z kolegą Łukaszem łączyliśmy nasze komputery kablem RS232 (kabel zwisał między naszymi balkonami) i do nieprzytomności graliśmy w hicior od id Software. Kolejnym etapem na mojej drodze ku „sieciowemu graniu” był pierwszy Diablo, którego ogrywałem już w necie dzięki mojemu szalonemu modemowi firmy Boca.
Do dziś nie zapomnę, że w Diablo zacząłem grać w Battlenecie, a dopiero potem przeszedłem grę w singlu. Pierwsze starcie z Butcherem było epicką walką kilku znajomych na niskim poziomie doświadczenia. Nieźle się napociliśmy zanim paskudny, tłusty demon padł. To były magiczne, cudowne, niezapomniane chwile.
No właśnie! NIEZAPOMNIANE chwile. Czy była to zasługa drużyny dzielnych wojów, którzy ruszyli na Butchera? Zapewne w pewnym stopniu tak, ale tu raczej chodziło o coś innego. Klimat, zaskoczenie i ten dudniący głos demona aaaa fresh meat!. Kto pocinał w tamtym czasie namiętnie w Diaboła ten z pewnością przyzna, że pojedynek z „B” to jedna z perełek tej gry.
Potem były inne gry, inne gatunki, ale także sieciowałem na potęgę. Zaliczyłem (niewiele osób w Polsce w to grało) romansik z jednym z pierwszych MMO, czyli Asheron’s Call. Pogrywałem w Ultimę Online i tak dalej. Toczyłem walki na arenach w kolejnych Quake’ach, a wyprawę do sklepu po pierwszy Unreal Tournament pamiętam do dziś.
Czy stałem się sieciowym graczem-wyjadaczem? Otóż… nie. Poza kilkoma wyjątkami – z Diablo na czele – moje sieciowe granie trwało… haniebnie krótko. Szczególnie jeśli chodzi o tryb multiplayer w strzelankach pierwszoosobowych.
Po prostu wolę tryb single. Gra wideo/komputerowa to dla mnie trochę jak książka – opowieść, fabuła. Chcę mieć konkretnego bohatera, trochę akcji i wyraźny rys fabularny. To jest coś czego nie mogę doświadczyć w multiplayerze. Kiedy siadam przed komputerem, albo konsolą liczę na to, że tak zwany „świat przedstawiony” pochłonie mnie, zachwyci i zadziwi. Gra ma MNIE adorować, sprawiać, że odpłynę do przysłowiowej „Nibylandii”. Tryb sieciowy tego typu wrażeń mi nie dostarcza i po chwili zaczynam się setnie nudzić.
Niestety odnoszę nieodparte wrażenie, że jestem w mniejszości. Ludziom podobają się rozbudowane tryby sieciowe, a coraz marniej wyglądające kampanie singleplayer trwające po 5-6 godzin to dla mnie czysta kpina. Sęk w tym, że inni to akceptują na ogół bez zastrzeżeń tłumacząc, że liczy się świetny multiplayer. Wtedy robi mi się naprawdę smutno.
Tak więc jako gracz jestem gatunkiem zagrożonym. Skamieliną lubiącą w samotności klikać w myszkę i dusić w łapach joypada. Ostatnio znajomy, który wiedział, że bardzo podobała mi się trzecia odsłona Uncharted zapytał mnie, czy podoba mi się tryb multi w tej grze. Odparłem, że spędziłem w nim kwadrans po czym znudzony wróciłem do singla.
Spojrzał na mnie jak na wariata, albo kosmitę z innej planety.
Planety singli.