Jakiś czas temu dr Siergiej, przy okazji dywagacji nad wyciekiem rzekomych danych nowego Xboxa, zahaczył w swoim felietonie o dwa wzbudzające dość mocne kontrowersje tematy. Pierwszym z nich była idea cloudgamingu, a drugim szeroko rozumiane pojęcie dystrybucji cyfrowej. Jak łatwo było się domyśleć, natychmiast rozgorzała ognista dyskusja zwolenników obu modeli zabawy oraz form zakupu.
Czytając komentarze pod tamtym felietonem, naszła mnie pewna myśl. Otóż wydaje mi się, iż od samego początku dyskusji umknęło nam sedno całej sprawy. Wyrażamy swoją opinię odnośnie problemu, nie zauważając tak naprawdę jego źródła. Zabawne jest to, że poniższy felieton miał być pierwotnie komentarzem do artykułu Siergieja, lecz po rozrośnięciu się do rozmiarów przekraczających wszelką komentarzową przyzwoitość, postanowiłem zrobić z niego oddzielny wpis.
Moje podejście do tematu cloudgamingu jest cokolwiek ambiwalentne i pomijam tu sytuację z posiadanym przeze mnie wolnym łączem. Podobnie ma się u mnie sprawa dystrybucji cyfrowej. Dlaczego? Tutaj was zaskoczę – ponieważ w dalszym ciągu nie jestem do końca pewien, co tak naprawdę chcę kupić, czego tak naprawdę jako gracz potrzebuję i co jest dla mnie tym podstawowym czynnikiem sprawiającym radość. Wielu z was w tej chwili pomyśli pewnie, że kompletnie mi odbiło. Uzbrójcie się jednak w cierpliwość, za chwilę wszystko się wyjaśni.
Ludzie zazwyczaj podchodzą do nurtującego nas tematu na dwa skrajne różne sposoby i muszę przyznać, że w każdym z nich jest sporo racji. Aby dokopać się do sedna problemu należy więc, moim zdaniem, zastanowić się nad jedną podstawową sprawą: Co tak naprawdę kupujemy płacąc za grę?
Pierwszy przypadek odnosi się do osoby, która zastanawiając się nad zadanym przed chwilą pytaniem odpowie, że kupując grę, kupuje nie płytę, pudełko, kolorową instrukcję, czy co tam jeszcze, ale możliwość miłego spędzenia czasu. Tutaj w zasadzie tkwi sedno naszego problemu. Kupuje rozrywkę, a wszelkie dodatki stanowią, cóż…jedynie dodatki. Są wprawdzie fajne, ale można się spokojnie bez nich obejść. Dla człowieka myślącego w ten sposób, kompletnie bez znaczenia jest, czy gra z DVD włożonym do napędu, czy też streamuje obraz przez sieć. Dla niego liczą się tylko i wyłącznie chwile spędzone z treścią, czy też mechaniką (w zależności od tego, czego oczekuje od gry), bo przecież to one są w sumie najważniejsze prawda?
W drugim przypadku, gracz może być dodatkowo typowym zbieraczem-kolekcjonerem i siłą rzeczy kupując grę, chce mieć pudełko, ładną książeczkę, płytę i wszystkie gadżety do niej dołączone. Stawia sobie ową grę na półeczce, ciesząc się zarówno zabawą wynikającą z samego grania, jak i posiadanymi „gadżetami okołogrowymi”. Te dwie rzeczy są dla niego nierozerwalnie ze sobą związane. Z samej zabawy nie płynęłoby już tyle samo radości, co z faktu dodatkowego posiadania namacalnych przedmiotów. Tylko wtedy może sobie zanucić, cytując klasyka – „I’m complete” :)
Ja osobiście stoję jakby na krawędzi tego problemu, nie mogąc się jeszcze zdecydować w którą stronę mam się przewrócić. :) Podam prosty przykład.
Odkąd tylko nauczyłem się w miarę dobrze czytać, zacząłem zbierać książki. Lata mijały, a moja biblioteka stawała się coraz to pełniejsza. Nie wyobrażałem sobie jak można by przyswajać treść książki nie trzymając jej fizycznie w rękach, nie przewracając kartek uślinionym paluchem, czy też nie wkładając co jakiś czas nochala pomiędzy kartki, by poczuć ten charakterystyczny zapach starej celulozy. To była magia. W najczystszej postaci. Wszelakie audiobooki, czy też audycje radiowe, w których lektor czytał daną pozycję po jednym rozdziale dziennie, traktowałem jak najczystszą profanację. Książka i obcowanie z nią stanowiły dla mnie pewnego rodzaju sacrum. Nie wyobrażałem sobie również, jak mógłby upłynąć tydzień bez wizyty w bibliotece miejskiej, gdzie cisza i klimat unoszący się się pomiędzy rzędami ciągnących się półek były wprost nie do opisania. Wizyta w bibliotece była dla mnie zawsze tym, czym dla wielu jest wizyta w kościele. Generalnie byłem więc najczystszą formą książkowego nerda.
Co się jednak stało? Po wielu latach zorientowałem się, że w domu na półkach leży grubo ponad 500 pozycji. W moich warunkach cholernie ciężko o to dbać. Grzbiety ciągle się kurzą, baba leje do tego wodę przy podlewaniu kwiatków itd. Zrobiłem więc to, za co jeszcze kilka lat wcześniej mógłbym kogoś zabić. Złamałem moje najświętsze przyzwyczajenia – kupiłem czytnik ebooków. Na początku była zgroza. Elektroniczny badziew, jakieś przyciski, zero klimatu, zero duszy, nie można majstrować poślinionym paluchem, nie można wsadzić nochala (tak, wiem – proszę bardzo bez skojarzeń xD)… Po pewnym jednak czasie, sam nie wiem kiedy to nastąpiło, czytało mi się już o wiele lepiej. Ku mojemu zdziwieniu przestałem jakoś zwracać uwagę na fakt, iż fizycznie nie jest to książka. Albo z wiekiem zdechł u mnie zapał zbieracza-kolekcjonera, albo zrozumiałem, że książka to tak naprawdę treść. Okładka i kartki są tylko i wyłącznie jej nośnikiem, niczym więcej.
Nie jest tak, że stałem się przeciwnikiem jednej czy drugiej opcji. Nadal kocham zapach celulozy, dotyk prawdziwej, drukowanej książki; lubię przewracać kartki uślinionym paluchem, ale gdy mam wybierać, to prawie zawsze wybieram zakup danej pozycji w wersji elektronicznej. Wiem, stary ze mnie dziad, ale tak jest po prostu najwygodniej. A moja kolekcja? Leży sobie zabezpieczona i spakowana bezpiecznie w pudła gdzieś w piwnicy. Pewnie kiedyś oddam ją hurtem do jakiejś biedującej biblioteki. Nie chcę jej sprzedawać. Wydaje mi się to w pewien sposób niesmaczne.
Identyczne podejście żywię również do zakupu gier, choć tu muszę przyznać, że nigdy nie należałem do grona graczy-kolekcjonerów, więc cała sprawa z „ciężkimi” decyzjami odpada. Być może podobnej przemianie uległoby również moje spojrzenie na granie w chmurze, gdybym tylko miał możliwość spróbować. Tego niestety nie wiem i pewnie szybko się tego nie dowiem.