Czasem zazdroszczę młodemu pokoleniu. Mają konsole, komputery i w ogóle masę elektronicznej rozrywki do wyboru. Nie chcę zabrzmieć jak stary piernik, ale… za mojej młodości tego nie było. Jest jednak COŚ czego współczesne dzieciaki nie doświadczą – klimatu towarzyszącemu graniu na automatach wrzutowych.
Och oczywiście i dziś można znaleźć salony (wydaje mi się, że jest ich coraz mniej), albo pojedyncze maszyny w schludnych centrach handlowych. To jednak nie jest to co tygryski lubią najbardziej. Przenieśmy się zatem w odległą – z perspektywy elektronicznej rozrywki – przeszłość. Cóż tam zobaczymy? Toż to uwspółcześniona wersja wozu Drzymały do którego „na plaster” doczepiono kable z prądem. Drzwi otwarte, a zza nich bucha smród taniej wody kolońskiej, papierosów i no cóż… niemytych ciał. Są też dziwne światełka i odgłosy. Dookoła biegają zaaferowane dzieciaki, a w kącie kilku wyrostków „kroi” z kasy jakiegoś naiwnego gówniarza. Oto salon… pardon Salon gier jaki pamiętam!
Na ogół pojawiał się znienacka w towarzystwie przerdzewiałego „karuzela”, strzelnicy gdzie można było wygrać np. zdjęcie z Brucem Lee (czarno-białe!) i maszyny do waty cukrowej. Tak. Wóz z automatami do gier to było to na co zawsze liczyłem, gdy moje miasto nawiedzało tak zwane Wesołe Miasteczko.
Potem mieliśmy budę na kółkach na stałe. Upchnięty w kącie parkingu-placu wóz przyciągał dzieciaki z całego miasta i oczywiście najgorszy element. Dlatego na automatowe wyprawy chodziliśmy na ogół grupowo i dodatkowo zabieraliśmy ze sobią starszego brata jednego z kumpli. Robcio potrafił srogo przyłożyć w ryło, a więc my i nasze wydębione od rodziców pieniążki czuliśmy się całkiem bezpiecznie.
Potem nastał wiek srebrny, gorszy… Automaty wrzutowe się ucywilizowały! Salon z prawdziwego zdarzenia otwarto w przybytku zwanym kinem. W dodatku było to bardzo blisko mojej szkoły podstawowej. Wiadomo co robiliśmy po lekcjach, a czasem hmm… zamiast lekcji. No, ale i tak było fajnie. Spotykaliśmy się z kolegami „na automatach”, graliśmy, gadaliśmy. Śmialiśmy się kiedy ktoś grał w Street Fightera II Bisonem – co była lamerstwem do kwadratu. Kiedy pierwszy raz pojawił się Mortal Kombat rozdziawialiśmy gęby w szoku. Kiedy teraz sięgam pamięcią wstecz to najważniejsze nie było samo granie, ale właśnie spotkania z przyjaciółmi.
Teraz idzie się na browara do pubu. My wtedy z baru mogliśmy być co najwyżej wyrzuceni, a piwa i tak nikt by nam nie sprzedał. Pozostawały nam „automaty” i wspólne granie, albo oglądanie jak gra ktoś inny – do salonu szło się nawet kiedy kieszenie świeciły pustkami.
No dobrze, a w co się grało? Pac-Man, Moon Patrol SAR, Commando, Asteroids, Winter Challenge. To na początku w zadymionej budzie. Potem były Street Fightery, Mortal Kombat, Cadillacs&Dinosaurs, X-Men, Bionic Commando Knights of the Round i wiele, wiele innych tytułów, które ciężko mi teraz wymienić z pamięci.
Rzecz jasna część tych gier miałem na komputerze, ale jednak co automat to automat!
Klimat tamtych dni pamiętać mogą osoby z co najmniej trzecim krzyżykiem na karku. Dziś gramy w domu, ewentualnie przez sieć. Nic jednak nie przebije magicznych chwil, kiedy siedząc w szkole na ostatniej lekcji razem z dwoma kolegami omawiałem strategię jak we trójkę pokonać Scorna w Knights of the Round. Mieliśmy też kłótnie jakimi postaciami będziemy grali.
Ja na ogół brałem Percivala.