Przygodówki point’n’click to chyba jedyny z gatunków, który praktycznie od zarania komputerowych dziejów pozostaje w prawie niezmienionej formie. Bazując głównie na treści, bawi swoje, co by tu nie mówić, wąskie i hermetyczne grono odbiorców od około trzydziestu lat. Dokładnie tak – pierwszy King’s Quest, uważany za ojca gatunku, został wydany przez Sierra Online w 1984 roku – aż nie chce się wierzyć, że było to tak dawno temu.
Przedmiotem dzisiejszej wiwisekcji nie będzie jednak nostalgiczny stosunek autora do czasów minionych – możecie więc śmiało odłożyć kamienie. Dziś zajmiemy się rozłożeniem na czynniki pierwsze jednej z przygodówek niemieckiego studia KING Art Games, które na swoim koncie, oprócz opisywanego dziś The Book of Unwritten Tales, ma również (podobno) zagadki i dialogi do drugiej części słynnej serii Black Mirror. Opisywana dziś pozycja jest więc ich pierwszą poważną produkcją. Czy chłopaki zza zachodniej granicy dali więc radę? Podwińmy rękawy, załóżmy gumowe rękawice i chwytając za zardzewiały skalpel przekonajmy się na żywym organizmie.
Świat, który przyjdzie nam przemierzać podczas zabawy, jest typowym przedstawicielem klasycznego, bajkowego fantasy. Już od pierwszych minut gry, naszym oczom ukazują się przepiękne, pełne ciepłych kolorów plansze – tętniące życiem wnętrza i zapierające dech pejzaże. Warto tu zaznaczyć, iż nie są to nieruchome, martwe lokacje, sprawiające wrażenie sztuczności i pustki. Wszystko zostało bowiem przepięknie zanimowane. Czy to światło padające na podłogę z płonącego kominka, czy kołyszące się pod wpływem wiatru gałęzie, czy morskie fale; praktycznie każda lokacja tętni życiem oraz wspaniale dopracowanymi detalami. Pod tym względem TBoUT stoi naprawdę na najwyższym poziomie.
Jak już wcześniej wspomniałem, uniwersum gry to jak najbardziej klasyczny świat fantasy, z wszystkimi jego wadami i zaletami. Na naszej drodze znajdą się więc takie miejsca jak warownia krasnoludów, leśna chatka, typowe średniowieczno-bajkowe miasto, wieża czarodzieja, tajemnicza wyspa, bagna i wiele, wiele innych ciekawych i różnorakich lokacji. Tutaj nie ma miejsca na nudę. Każda lokacja jest inna, każda oferuje odmienne wrażenia i zaskakuje pomysłowością. Mogę śmiało powiedzieć, że od strony przygotowania plansz, TBoUT to jedna z najładniej wykonanych przygodówek w jakie było mi dane kiedykolwiek zagrać.
Jak powszechnie wiadomo, nie samą grafiką człowiek żyje. Zajmijmy się więc na chwilę tym, co w klasycznych grach przygodowych jest rzeczą wręcz świętą – fabułą. W naszym konkretnym przypadku rzecz ma się jakby dwojako. Historia, którą przyjdzie nam poznawać podczas zabawy jest dość prosta, można by wręcz powiedzieć – sztampowa i trywialna. Powiem szczerze, że przez pierwsze kilka godzin zabawy byłem nią nawet nieco zawiedziony. Stan ten trwał dokładnie do chwili, w której dotarło do mnie, że… skrajnie klasyczny świat fantasy, wymaga skrajnie klasycznej opowieści, która będzie do niego idealnie pasować. Nie trzeba tu wcale wymyślać koła – gra kierowana jest do pewnego konkretnego grona odbiorców, którzy lubują się w takim właśnie kanonie. Jeżeli nie lubisz bajkowego fantasy lub (o zgrozo!) nie interesują cię przygodówki, to tak czy siak, najprawdopodobniej po nią nie sięgniesz.
Wróćmy jednak do sedna sprawy. Historia opisana w grze przedstawia poszukiwania magicznego amuletu o niezwykłej mocy, dzięki któremu możliwe będzie zakończenie trwającej od dziesięcioleci wojny, pomiędzy dwoma zwalczającymi się frakcjami – Armią Cieni i Przymierzem (Shadow Army i Alliance). Na pewno co poniektórym z Was pojawił się w tej chwili zgryźliwy uśmieszek na twarzy. Nic dziwnego – w końcu podobieństwo do jednej ze sztandarowych gier Blizzarda jest tu aż nazbyt oczywiste. Przygotujcie się więc na potężną dawkę humoru tego właśnie typu, ponieważ podobnych odniesień, czy to do innych gier, czy to do filmów, książek oraz do szeroko pojętej popkultury jest w The Book of Unwritten Tales całe mnóstwo. Raz za razem uśmiechałem się pod nosem czytając opisy przedmiotów, słuchając dialogów, czy po prostu przyglądając się pewnym elementom otoczenia, które to nagle, ze zwykłych części scenerii stawały się czymś znanym i w kontekście samej gry, cholernie zabawnym.
Pora zając się głównym bohaterem, a w zasadzie to całą ich czwórką. Paradoksalnie, nasi protagoniści (za wyjątkiem jednego) są niestety najsłabszym elementem gry. Nie chcę być tu źle zrozumiany, nie są ani nudni, ani jakoś specjalnie prozaiczni. Po prostu, na tle wspaniałej całości prezentują się niestety dość mizernie i jakby nieco odstają od całości.
Na samym początku rozgrywki wcielamy się w gnoma Wilbur’a Weathervane’a, który z racji swojego młodego wieku pracuje jako pomocnik w karczmie mieszczącej się na terenie warowni krasnoludów. Postacią Willbur’a przyjdzie nam grać chyba najczęściej i całe szczęście, ponieważ pomimo pewnej miałkości, można ją śmiało polubić. Ot, młody gnom – nieco naiwny, lekko głupkowaty młokos-marzyciel, pragnący za wszelką cenę zostać prawdziwym magiem, burząc tym samym rodową tradycję wszystkich gnomów, które z dziada pradziada parały się pracami inżynieryjnymi. Drugim bohaterem, którego poznajemy jest leśna elfka Ivo – postać kompletnie bez żadnego charakteru, bez pomysłu, płaska niczym kartonowa Doda z reklam lodów Algida. Całe szczęście że jej poczynaniami przyjdzie nam kierować dość rzadko, ponieważ gra tą postacią nie należy do najprzyjemniejszych. Trzecim protagonistą jest poszukiwacz przygód i awanturnik kapitan Nat, który niczym tania podróbka Indiany Jonesa, stara się rzucać na lewo i prawo zgryźliwymi żarcikami, niestety zazwyczaj z dość marnym skutkiem. Na całe szczęście jest on nieco bardziej złożoną postacią niż Ivo, więc i rozgrywka z jego udziałem jest powiedzmy, do zniesienia.
Ostatni z bohaterów jest za to kompletnym przeciwieństwem swych trzech poprzedników, postacią absolutnie fantastyczną i wręcz genialną. To „critter” – przyjaciel kapitana Nat’a, dziwaczny stwór z wyłupiastymi oczyma, żywcem wyciągnięty ze starych bajek Jima Henson’a. Praktycznie wszystko, co wiąże się z tą postacią jest świetne. Począwszy od samego wyglądu, poprzez sposób poruszania się i ogólne zachowanie, na wywołującym salwy śmiechu sposobie w jaki mówi kończąc. Stwór wypowiada bowiem swoje kwestie w nieznanym nikomu języku, a sposób w jaki jest to przedstawione…tego nie da się opisać. Kilkakrotnie złapałem się na tym, że powtarzam w kółko jeden i ten sam dialog tylko po to, aby po raz kolejny ryknąć gromkim śmiechem. Critter to moja ulubiona postać i z całą pewnością najmocniejsza strona całej czwórki bohaterów. Szkoda że w swoje ręce dostajemy go dopiero pod sam koniec rozgrywki. Mam szczerą nadzieję, że podtytuł drugiej części TBoUT, czyli „The Critter Chronicles” znaczy dokładnie to, czego się spodziewam i że dostanę tego genialnego bohatera na dłużej.
Dobrze, ponarzekałem sobie już trochę na bohaterów, nadszedł więc czas rozprawić się zresztą żywej menażerii, którą spotkamy w trakcie naszej przygody. Tutaj chłopaki z KING Art Games stanęli jak najbardziej na wysokości zadania. W zasadzie każda z napotkanych postaci jest unikalna, świetnie zaprojektowana i zaskakująca, a dialogi z nimi są naprawdę ciekawe i dostarczają mnóstwa satysfakcji. Tak więc, na naszej drodze przyjdzie nam spotkać się między innymi z metroseksualnym Palladynem, posiadającym w rodowym herbie różowe kozaczki, szamanem-biozonem, delektującym się na okrągło halucynogennymi grzybami, dwugłowym ogrem z rozdwojeniem osobowości, sklerotyczną mumią (chyba najlepsza seria dialogów w całej grze), stowarzyszeniem cmentarnych duchów zombie, bezrobotną Śmiercią (w przygodówkach wszak nikt, nigdy nie ginie) oraz z całą masą innych, wymyślnych i przezabawnych postaci, które stanowią fantastyczne uzupełnienie całego bajkowego świata. Nie ma na co narzekać – tutaj nie ma miejsca nawet na odrobinę monotonii. Dodatkowo, praktycznie każdy z prowadzonych z nimi dialogów, wręcz najeżony jest zabawnymi skojarzeniami, ciętymi ripostami oraz zaskakującymi puentami. Jednym słowem – kawał naprawdę solidnej, literackiej roboty.
Powoli zbliżamy się już ku końcowi, nie sposób jednak pominąć tematu jednego z najważniejszych elementów gier przygodowych – puzzli, czy jak kto woli zagadek. Pod tym kątem, The Book of Unwritten Tales zalicza się raczej do grona gier, w których łamigłówki zostały zaprojektowane nadzwyczaj logicznie. Nie ma tutaj miejsca na głupoty w stylu „użyj kota na kiełbasie”. Cała zabawa z przedmiotami jest przyjaźnie i mądrze skonstruowana, co sprawia, że przez grę idzie się płynnie, bez denerwujących przestojów. Nie będzie nam również doskwierał tak nielubiany przez niektórych „pixel hunting” – większość przedmiotów da się odnaleźć przy pierwszym przeszukaniu planszy.
Ostatnią sprawą, o której chciałem jeszcze napomknąć, to kwestia udźwiękowienia. Tutaj również nie ma się do czego przyczepić. Praktycznie każda plansza ma swój unikalny temat muzyczny, bardzo ładnie dopasowany do jej klimatu. Co więcej, nie jest on odgrywany w kółko, więc nie będzie nas irytował przy dłuższej nasiadówce nad dana planszą. Reszta odgłosów „okoliczności natury” jest po prostu taka jak powinna być – nie się tu nad czym zbytnio rozwodzić. Wszystko jest na miejscu i komponuje się ładnie w jedną całość.
To chyba wszystko, pora więc na małe podsumowanie. The Book of Unwritten Tales, niemieckiego studia KING Art Games, jest jedną z lepszych gier przygodowych, w jakie było mi dane zagrać na przestrzeni ostatnich kilku lat. Zachwyca wspaniałym wykonaniem graficznym, ciekawymi postaciami, zabawnymi dialogami, oraz przede wszystkim mnóstwem drobnych ukłonów w stronę książek, filmów, czy innych gier, a kilka drobnych wpadek po drodze, w żaden sposób nie niweczy całości. Mogę zaryzykować stwierdzenie, iż jest pozycją wręcz obowiązkową dla każdego miłośnika klasycznych przygodówek. Jest lekka, wyrazista i zabawna. Idealna pozycja na długie zimowe wieczory.