Zanim przejdę do rzeczy i opowiem o wrażeniach płynących z obcowania z najnowszą produkcją spod szyldu Telltale Games, muszę zaznaczyć, że z franczyzą, na której bazuje Wolf Among Us nie miałem wcześniej do czynienia. Owszem, obiło mi się to i owo o uszy – że seria komiksów kultowa w pewnych kręgach, że występują tam postaci znane z baśni, bajek i legend, ale nie są to bohaterowie, o których chętnie opowiedziałbyś małemu dziecku, a i sobie samemu można nieco namieszać w głowie, konfrontując to wszystko ze wspomnieniami z dzieciństwa. Lubię nietuzinkowe podejście do archetypów – choć na przestrzeni ostatnich lat, zdaje się robiono to już na tyle licznych sposobów, że raczej trudno kogokolwiek, czymkolwiek zaskoczyć – ale nie to było najistotniejszą kwestią, która wpłynęła na to, że zamówiłem sezon The Wolf Among Us „w ciemno”. Głównym powodem było to, że bardzo lubię gry Telltale, choć – co istotne – najsłynniejsza z nich, The Walking Dead nie należy do moich ulubionych produkcji tego studia. Z perspektywy czasu nie mogę nie docenić dobrego scenariusza, oraz wyrazistych postaci, rozpisanych tak umiejętnie, że ich losy nie pozostawiają gracza obojętnym i całkiem udanej sztuczki z wprowadzeniem gracza w stan świadomości, że ma istotny wpływ na liczne elementy fabuły. Jakkolwiek, będąc fanem oldskulowych przygodówek, zabrakło mi tu nazbyt wielu elementów, bym mógł The Walking Dead ocenić wysoko w materii rozgrywki. Z drugiej strony mając w pamięci niedawne doświadczenie z gry w pierwszy epizod najświeższego sezonu serii Sam & Max, jak również Back To The Future, miałem świadomość, że Telltale Games, potrafi tworzyć gry ze świetnie opowiedzianą historią i, dostarczającymi szarym komórkom dostatecznie wiele satysfakcjonującego materiału, typowymi dla przygodówek, zagadkami. W którą stronę podążyli w przypadku The Wolf Among Us?
Cóż, bez owijania w bawełnę – w całym pierwszym epizodzie nie doświadczyłem ani jednego elementu, by móc nazwać The Wolf Among Us inaczej, niż po prostu interaktywnym filmem (choć może bardziej adekwatnym określeniem będzie „komiks”?). Gdybym bardzo chciał naciągnąć definicję przygodówki, to przyznać bym musiał, że, owszem – kierowana przez nas postać może zbierać przedmioty (tylko zbierać – ani razu nie miałem okazji użyć żadnego z nich w tym epizodzie), oraz występują tu elementy point’n’click – co należy traktować dosłownie, bowiem do wskazywania, klikania i czekania na komentarz głównego bohatera cała ta warstwa się sprowadza. Zero jakiegokolwiek łączenia przedmiotów, używania ich w różnych lokacjach, czy bardziej wyrafinowanego kombinowania z wykorzystaniem nowo zdobytej wiedzy. Gra prowadzi za rączkę od lokacji do lokacji – elementy otoczenia i przedmioty, które mają wpływ na fabułę są wyszczególnione, tak, że po jednym „okrążeniu” ekranu kursorem od razu wiadomo, gdzie powinno się pójść i czego użyć. Przez krótką chwilę miałem nadzieję, że są rzeczy, które można pominąć i pominięcie ich może mieć wpływ na fabułę. Rozumiecie, Bigby, główny bohater, prowadzi śledztwo, szuka śladów, a później w trakcie rozmowy z postaciami może wiedzę w ten sposób zdobytą wykorzystać – liczyłbym, że gdyby przeoczył którąś z poszlak, mógłby nie przyłapać rozmówcy na kłamstwie, etc. Nie. Fabuła nie ruszy z miejsca, dopóki nie „oklikamy” wszystkich ścian w danej lokacji. To wszystko czego w tej kwestii gra od nas wymaga.
Dobrze, narzekanie na bok. Po tym, czego uświadczyliśmy w The Walking Dead można się było, mniej więcej, tego spodziewać (chociaż pomarzyć o bardziej rozbudowanej przygodówce było można, prawda?). Co The Wolf Among Us daje w zamian, skoro ogołocony został niemal ze wszystkiego, co w grach przygodowych lubię? Przede wszystkim, po raz kolejny jest tu bardzo dobrze pod względem fabularnym. Świat przedstawiony – choć spora w tym pewnie zasługa scenarzystów serii komiksowej – z miejsca przypadł mi do gustu. Zdegenerowane postaci z baśni i książeczek dla dzieci? Ropuch z „O czym szumią wierzby” mieszkający w zrujnowanej kamienicy, ledwo wiążący koniec z końcem, samotnie wychowujący syna. Zalewająca pałę, cyniczna, „mała świnka”. Prostytuujące się księżniczki i masa innych postaci, których „historie prawdziwe” diametralnie odstają od obowiązującej wersji. Główny bohater, szeryf Bigby, to natomiast charakter żywcem wyjęty z kart kryminałów nurtu noire – samotny stróż prawa, który kiedy trzeba potrafi egzekwować siłą to, czego nie da się załatwić słowami. Oczywiście, na swej drodze spotka niejedną femme fatale, zaliczy kilka blackoutów (liczba szram na jego twarzy jest, hm, imponująca), bywa w ujmujący sposób nieuprzejmy a większość mieszkańców Fabletown go nie lubi, albo się go boi. Zazwyczaj jednak jedno idzie w parze z drugim. Nie chcąc nadto zdradzać fabuły, powiem tylko, że dotyczy ona pewnego morderstwa i obfituje w kilka zaskakujących zwrotów akcji (końcówka solidna, dodać trzeba).
Wracając do rozgrywki – najlepszym jej określeniem będzie to, że największy wpływ mamy na to, jak bardzo „złym wilkiem” będzie nasz bohater. Można odpowiadać grubiańsko, można „za każde słowo w mordę lać”, być szorstkim wobec dam i młodzieży, albo w ogóle znacząco milczeć – co nie pozostanie bez reakcji ze strony innych bohaterów. Duże znaczenie ma tu szybki upływ czasu – na wybranie odpowiedniej kwestii dialogowej jest go przeważnie bardzo mało. Gra informuje nas – wzorem systemu z The Walking Dead – jak zareagowała na nasze słowa i uczynki dana postać. Czy zapamiętała to, czy jej się to spodobało, i tak dalej. Twórcy wspomnieli też, że istotne może być też „kiedy” a nie tylko „jak” zareagujemy. Nie przekłada się to tylko na QTE – o czym za chwilę – ale również w dwóch momentach tego epizodu, daje się nam do wyboru dwie różne ścieżki. Wybór pierwszej może – zaznaczam, może, bo nie mam pewności, czy ostateczny efekt jest różny w obu wypadkach – mieć wpływ na to, co się stanie w międzyczasie w drugiej z lokacji, do której wybór mieliśmy, by podążyć. Może co innego stałoby się z pewną postacią, może dowiedzielibyśmy się więcej i tak dalej. W tej kwestii pozostaje czekać na reakcje innych graczy – ja, podobnie, jak w przypadku The Walking Dead, podążać zamierzam przez całą grę raz wybraną drogą.
QTE – nie jestem fanem tego elementu w grach – a zwłaszcza w przygodówkach – ale przyznam, że spodobało mi się to, co zaimplementowano w The Wolf Among Us. Kiedy zaczyna się akcja, jest naprawdę intensywnie. Grałem padem, więc mogę odnieść się do sterowania tym sposobem, i powiem, że jest ono rozwiązane perfekcyjnie. Zaskakujące było to, że nie zawsze spóźniona reakcja kończy się zgonem bohatera – w końcu to prawdziwy twardziel – ale żal mi go było, kiedy przez moje braki manualne dostawał po pysku. Dodam, że jest gdy zaczyna się zadyma, robi się naprawdę brutalnie, zęby latają w powietrzu, krew pryska strumieniami a siekiery rozłupują czaszki. Taaak…
Strona techniczna gry – nie ma tu znaczącego progresu, ale widać pewną poprawę w działaniu, w stosunku do The Walking Dead, która potrafiła przycinać na kilka sekund w momencie ładowania czy zapisu. Graficznie jest to mniej więcej ten sam poziom, choć kadrowanie i kreska – zwłaszcza jeśli chodzi o otoczenie – są tu dużo bardziej komiksowe. Duże wrażenie robi zgrabnie dobrana kolorystyka, o wiele przyjemniejsza dla oka, niż szarobure (choć odpowiednie dla tamtego uniwersum) The Walking Dead.
Trudno jednoznacznie ocenić The Wolf Among Us po pierwszym epizodzie. Ma on mocne otwarcie i zaskakujące zakończenie, bohaterowie to naprawdę barwna menażeria a Bigby jest arcyciekawym protagonistą. Odcinek ten, ze względu na zerową wręcz liczbę zagadek i skoncentrowaniu na scenach akcji wydawał mi się trochę za krótki (doskonale nadałby się na prolog, ale nie na pełnowymiarowy epizod). O efektach naszych działań też niewiele da się powiedzieć, bo mam wrażenie, że poza pierwszym z dwóch dużych wyborów (dotyczącym tego, do której lokacji udać się najpierw), będą one miały raczej wpływ bardziej dalekosiężny.
Podsumowując – dobre otwarcie interaktywnego serialu, ale też kolejny etap regresu gier przygodowych w wydaniu Telltale Games. Jeżeli to drugie nie przeszkadza Wam w cieszeniu się tym pierwszym… cóż, polecam. Ja, mimo mojego sarkania, bawiłem się bardzo dobrze.