Jeśli tytuł Quest for Infamy z czymś Wam się kojarzy i słyszycie jakieś dzwonienie, ale nie wiecie z którego kościoła dobiega, to nic dziwnego, albowiem w sposób bezpośredni nawiązuje on do kultowej serii gier przygodowych od Sierry. Każdemu kto w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia zetknął się z Quest for Glory, nie trzeba chyba specjalnie przypominać (a jeśli trzeba zachęcam do zapoznania się tą „pigułką„), że jak na ówczesne czasy seria ta wprowadziła do gatunku wiele innowacji, łącząc standardowe mechaniki „przygodówki” point’n’click z elementami gry RPG. Możliwość wyboru klas postaci, rozwijanie statystyk i możliwość wykonywania zadań na kilka możliwych sposobów – kombinacja tych elementów była wówczas niespotykana w grach tego typu. Quest for Infamy jest więc po trochu pastiszem tej zacnej serii, ale jednocześnie jest też przepełnionym nostalgią hołdem do gier przygodowych ze złotego okresu „przygodówek”.
Wcielamy się w rolę niejakiego Roehma, który zaangażował się w związek z córką pewnego barona i przyłapany in flagranti w jej komnacie (choć biedaczysko ledwo zdążył ściągnąć buty), musiał salwować się ucieczką. Po kilku tygodniach tułaczki zmuszony zostaje do zatrzymania się w Dolnie Kresny, miejscu z pozoru sielskim, w której władzę twardą ręką dzierży szeryf Rayford do spółki z niejakim Von Darklesem, burmistrzem portowego miasta Tyr. Roehm jest typowym antybohaterem, bez większych celów ani ambicji. Uwielbia spędzać czas na piciu mocnych trunków i nawiązywaniu możliwie najbliższych kontaktów z przedstawicielkami płci pięknej. W obyciu jest chamski i złośliwy. Język ma cięty a żart przaśny. Teoretycznie niewiele go różni od „herosa” z innego kultowego klasyka, czyli Larry’ego Laffera. No, może poza faktem, że prezencję ma nieco mniej odpychającą.
Niestety, nie dane jet Roehmowi zaznać spokojnego życia na prowincji. Szybko bowiem okazuje się, że Dolina Kresny nie jest wcale spokojnym i wesołym miejscem. Prostaczkowie i obywatele przebąkują to i owo na temat nie do końca jasnych sprawek szeryfa. W okolicznych lasach czają się potwory i bandyci, pradawny kult próbuje wskrzesić złowrogie bóstwo a nad położoną niedaleko spaloną posiadłością ciąży tajemnicza klątwa. Roehm zaś zostaje przymuszony (szantażem, groźbą, niewieścimi wdziękami) do zmagania się ze wszystkimi wymienionymi wcześniej problemami.
Po krótkim rekonesansie w Volksville – miejscu pełniącym niejako rolę huba – będziemy mogli wybrać ścieżkę, którą nasz bohater podąży przez resztę gry. W zależności od tego, z kim będzie nam po drodze, możemy zostać rozbójnikiem, łotrzykiem lub czarownikiem. Wybór klasy nie ma znaczącego wpływu na sposób prowadzenia walki – która nie należy do szczególnie wymagających – ale dość istotnie wpływa na fabułę. Zagadki powiązane z główną osią historii, jak i zadania poboczne można wykonywać na zupełnie różne sposoby, w zależności od wybranej klasy. Części lokacji nie dane nam będzie nawet zobaczyć, grając jedną klasą, a dodatkowo każda z frakcji zleci naszemu bohaterowi kilka wyjątkowych misji, które zwiększą jego „infamię”. Tak więc chcąc poznać wszystkie niespodzianki, które przygotowali dla nas twórcy, należy przejść grę na trzy różne sposoby.
W Volksville możemy też odwiedzić różnego rodzaju handlarzy, oferujących towary wszelkiego asortymentu. Niektóre z nich będą użyteczne i pomogą wykonać zadania związane z fabułą, inne… cóż, po prostu są. Możemy nabyć również wszelkiego typu mikstury i uzbrojenie, wspomagające naszego bohatera w przypadku potyczek. Ponadto – jako że nasz bohater odczuwa zmęczenie i głód – będziemy mogli udać się do karczmy, by zaspokoić podstawowe potrzeby Roehma (niestety, towarzystwo uroczej córki karczmarza nie zostanie wliczone w cenę pokoju). Jest jeszcze kwestia zdobywania pieniędzy. Otóż – jak wspomniałem – zadania w Quest for Infamy można rozwiązywać na różne sposoby i czasem kupienie odpowiedniego towaru może znacząco ułatwić nam życie. Jednak te najbardziej potrzebne zazwyczaj kosztują najwięcej. Warto więc czasem podjąć pracę w dokach Tyru, albo łupić pokonanych przeciwników i nabywać ze sklepów możliwie najwięcej rzeczy. Nawet takich, które z pozoru nie wydają się nam do niczego potrzebne. Nigdy nie wiadomo, co się może przydać w przyszłości…
Fabuła Quest for Infamy zaskoczyła mnie w bardzo pozytywny sposób. Spodziewałem się przepełnionego gagami pastiszu serii Quest for Glory. Niczego, co oferowałoby przemyślaną i wciągającą historię. Tymczasem mamy tu naprawdę wyśmienitą opowieść, czerpiącą co prawda pełnymi garściami z literatury fantasy, ale jednocześnie świetnie wykorzystującą znane motywy. Poza z wolna rozgrywającym się prologiem, w pozostałych aktach nie ma miejsca na nudę. Każda ze spotykanych postaci coś wnosi, dialogi są interesujące i zabawne. I choć humor momentami zniża się do naprawdę żartów wręcz żenujących, to przez większość gry uśmiech nie znikał mi z twarzy.
Pod względem zagadek Quest for Infamy jest grą trudną (jak na dzisiejsze standardy). Oczywiście rozwiązanie wszystkich problemów mieszczą się w granicach logiki. Najbardziej chyba istotną kwestią w przypadku tej gry jest skupienie się na tym, co mówią postaci. Te, niczym Michelle z Ruchu Oporu, zazwyczaj nie powtarzają dwa razy a bywa, że rzucona mimochodem uwaga na temat jakiejś osoby, miejsca, czy przedmiotu, okazuje się kluczem do rozwiązania problemu w – czasem odległej – przyszłości. Na przykład przypis w jednej z książek z Wielkiej Biblioteki z Tyru, dotyczący zwyczajów trolli pomoże nam wyjść z potrzebnym przedmiotem z jaskini, strzeżonej przez przedstawiciela tej zacnej rasy.
Graficznie Quest of Infamy nawiązuje oczywiście do stylu przygodówek z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Ręcznie malowane tła wyglądają po prostu ślicznie i widać tutaj ogrom pracy włożonej w ich wykonanie (nawet jeśli są to miejsca, które po prostu mijamy w drodze do ważnych lokacji). Po prostu czuć tu w pełni ducha czasów złotej ery gier point’n’click – można naprawdę poczuć się te 20 lat młodszym. Pod względem dźwięku nie jest już tak różowo. Chwali się twórcom, że wszystkie dialogi (nawet bardzo pobocznych postaci) zostały udźwiękowione, ale ich jakość bywa w wielu momentach bardzo kiepska. Często zdarza się, że akustyka głosów dwóch przebywających w tej samej lokacji postaci jest kompletnie inna. Bywa, że jakość dźwięku przypomina nagranie z komunikatora internetowego przy użyciu mikrofonu z Biedronki (o ile mają tam mikrofny?). Do gry aktorskiej nie mam większych zastrzeżeń. Kwestie pasowały do postaci i wypowiadane są z odpowiednim zaangażowaniem (choć i tu bywają słabsze momenty).
Tak więc, jeśli czujecie nostalgię za produkcjami spod szyldu Sierry i jesteście zniesmaczeni niskim poziomem skomplikowania współczesnych – tak zwanych – przygodówek a poza tym szukacie gry z dobrą fabułą, interesującymi postaciami, przepełnionej nawiązaniami do popkultury i (różnych lotów) humorem – Quest for Infamy jest tytułem dla Was. Gra dostarczy Wam sporo uciechy i być może nieco wspomnień. Dodać trzeba, że jest to gra dość długa (o ile zdecydujecie się na przechodzenie jej bez pomocy) – mi samodzielne przejście zajęło 15 godzin. A jest to około 60%, ponieważ by w pełni poznać uroki Quest for Infamy należy przejść ją każdą z dostępnych klas. Tak więc dla fanów staroszkolnych przygodówek jest to bardzo dobry „dil”.
Szczerze polecam!