web analytics

«

»

Pokaż biceps barbarzyńco! Recenzujemy Black Jewel

Oto Ryan Barbarzyńca...

Oto Ryan Barbarzyńca…

Barbarzyńca to ma klawe życie. Ratuje półnagie niewiasty z rąk, lub macek paskudnych stworów. Łoi skórę paskudnym smoczydłom. Robi burdy w karczmach i rozbija łby miejskim strażnikom. No i w ogóle jest super. Podług literatury barbarzyńca może zostać piratem, zdobywcą, bukanierem, niszczycielem, obieżyświatem, albo nawet królem. No chyba, że nazywa się Ryan. Tak jak bohater gry Black Jewel.

Ryan był barbarzyńcą. Urodził się w barbarzyńskiej wiosce, uczęszczał do barbarzyńskiego gimnazjonu, chlał z kolegami barbarzyńskie – czytaj niedowarzone – piwo i mocował się zimą z niedźwiedziami (aby się rozgrzać). Niestety, niczym cień czarnego kruka nad jego życiem zawisło fatum – to cholerne imię Ryan ;)

Tak więc żył sobie nasz Ryan barbarzyńca swoim barbarzyńskim żywotem, aż pewnego dnia nad krainą w której baraszkował nasz bohater zawisło niebezpieczeństwo. Zły Szkieletor… o pardon, paskudny „skull knight” Darkor wykradł Czarny Kryształ (pamiętajcie o dużych literkach, bo to potężny artefakt jest!) i uwolnił jego bardzo mroczną moc. Jakżeby inaczej! Zło opanowało biedne królestwo, a lament porwanych dziewic i gwałconych kóz wzniósł się pod niebiosa… czy jakoś tak. W każdym razie KTO rusza na pomoc biednym i uciśnionym? Kto uratuje świat? Oczywiście Ryan, który nie dość, że wściekł się na haniebną kradzież potężnego, magicznego przedmiotu to w dodatku stwierdził, że Darkor ma klawe imię. Znacznie bardziej „barbarzyńskie” niż jego! Ryan chwycił zatem za miecz, wdział buty, przepaskę na czoło i ciepłe, futerkowe gacie (to z tych niedźwiedzi o których była mowa wcześniej) i ruszył do boju. Nie było innej opcji!

No dobrze, powiedzmy, że tak 90 procent z tego co napisałem powyżej to konfabulacja na potrzeby stworzenia co najmniej dwóch akapitów aby ta mini-recenzja nie była aż tak haniebnie krótka, ale generalnie wszystko się zgadza. W grze Black Jewel naprawdę wcielamy się w barbarzyńcę o imieniu Ryan i musimy uratować królestwo przed złym Darkorem. Ten fragment o „gwałceniu kóz” to licentia poetica, dzięki której chciałem podkreślić ważność zadania naszego protagonisty ;)

Zielony! Ani chybi Ork...

Zielony! Ani chybi Ork…

Mówiąc szczerze na ten tytuł wpadłem przypadkiem zwiedzając odmęty Internetu napatoczył mi się artykuł o świeżo wydanych, małych grach w serwisie STEAM. Jak zapewne wiecie w Gabenowej usłudze wychodzi taka masa tytułów, że takie perełki jak Black Jewel mogą nawet nie zaistnieć na „radarze” gracza. Zaintrygowany postanowiłem zagrać w ten tytuł. Cena? Marne 7 złociszy z ogonkiem naprawdę nie przeraża, a jeśli w waszym serduszku poczesne miejsce zajmuje Commodore 64 to będziecie zachwycenie. Tak jest! Przygody dzikusa Ryana w założeniu imitować mają grę na C64, mydelniczkę, Komodę… zwał, jak zwał. Muszę przyznać, że łzy stanęły mi w oczach, kiedy ujrzałem ekran ładujący gry. Aż chciałem regulować głowicę magnetofonu (starzy gracze wiedzą o czym mówię).

Black Jewel brzmi i wygląda jak gra na 8-bitowym Commodorku, a jak się w to gra? Ot prujemy do przodu przez pięć zróżnicowanych poziomów, takich jak zamek, magiczny las, ruiny itd. Musimy pokonać pięciu bossów – na początek paskudne smoczydło. Nasz protagonista siecze mieczem, skacze i w ogóle. Niestety nie potrafi kucać, ale może to wynika z filozofii barbarzyńców. Znaczy się, że nie klękają przed wrogiem. Black Jewel to daleka reminiscencja gry Barbarian II. Znaczy się odrobinę ją przypomina. Zaznaczam – odrobinę, bo Black Jewel jest prostszy w założeniach mechaniki rozgrywki itp.

Wizualnie jest bardzo przyjemnie, nostalgicznie, 8-bitowo. Również muzyczka brzmi rewelacyjnie. Zresztą poniżej macie kilkuminutowy gameplay. Zobaczcie sami. Warto wydać te kilka złotych. Naprawdę.