To, że musimy odwiedzić Pixel Heaven – imprezę retro-gamingu – było pewne od czasu kiedy usłyszeliśmy o tym zacnym przedsięwzięciu. Niestety, okoliczności przyrody sprawiły, że edycja PH 2013 musiała obyć się bez naszej obecności. Tym większa była presja żeby edycja A.D.2014 odbyła się już z naszym udziałem.
Jedno było pewne – GRAstroskopia nawiedzi PH 2014. Wielką niewiadomą pozostawał skład Grastroreprezentacji. Plany były niezwykle ambitne. Marzyliśmy niczym polska reprezentacja piłki nożnej przed każdym większym turniejem. Każdy z nas widział się już w otoczeniu pixeli, uroczych hostess, migających monitorów, uroczych hostess, hektolitrów piwa i uroczych hostess. Nawet Cormac postanowił pozostawić w domu psa i gitarę, które jak wiemy w pewnych okolicznościach potrafią bardzo przeszkadzać…
Z nieznanych do dzisiaj powodów nikt nam wcześniej nie wspomniał o tym, że na PH nie ma hostess. Abstrahując (dla gimbazy – uwaga trudne słowo! nie ma ono nic wspólnego z innym słowem na H czy raczej CH wypisywanym przez was na murach — ale ja je lubię. Jedyna możliwość żeby przemycić chuja do nawet najbardziej wyrafinowanej dyskusji) od hostess i tym razem świat sprzymierzył się przeciwko nam, przez co niczym heroiczna, acz tragiczna reprezentacja trenera Nawałki musieliśmy ulec. Pomimo walki do ostatnich niemal minut… Godzin… No dobra – dni. Nie wdając się w szczegóły pozwolę sobie nadmienić, że wśród okoliczności działających na naszą niekorzyść niebagatelne znaczenie odegrała jedna babcia, brak chęci do stracenia życia na Pradze o 3 nad ranem i niemiecka impreza wspominkowa pt „Blitzkrieg – przeżyjmy to jeszcze raz”. I w ten oto sposób planowana od miesięcy inwazja w Normandii zmieniła się w lądowanie 2 żołnierzy w Koziej Wólce. Na polu pana Romana (dlaczego Romana dowiecie się później). 3 dni po zakończeniu wojny. Innymi słowy – na polu walki o Pixel Heaven 2014 zostałem tylko ja i Coppertop (i moje auto).
Jako mieszkańcy Łodzi (dla gimbazy – największa, bo 700-tysięczna wieś w Polsce, zapytajcie wujka Google wpisując hasło „Asshole of the country” — Na wygnaniu w mieście Łodzi, gdzie nawet bieganie psom szkodzi… Jolo jak zwykle kocha nasze miasto) przywykliśmy do przeciwności losu. Nie poddaliśmy się i dlatego 31 maja w sobotę o godzinie 5.45 przy moim łóżku zadzwonił budzik. W tym miejscu pozwolę sobie pominąć ocenę psychiki osób, które dobrowolnie wstają w sobotę o tej porze. Mniej więcej 90 minut później pod moim domem zameldował się Coppertop i jego czarna Celina.
Copper: Oczywiście jako absolutny fanatyk mojego auta, z czego Jolo na 100% jeszcze nie raz będzie się śmiał w tym tekście, muszę nadmienić, że środek transportu pasuje do imprezy jak ulał. Przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, otwierane światła… Wszystko się zgadza, auto jak żywcem wyjęte z Test Drive. Chociaż przyznam, że do wystroju klubu 1500m2 bardziej pasowałby pewnie Trabant. Albo Czarna Wołga…
Następna scena powinna przypominać tą z początku Bad Boys z dwoma czarnoskórymi, przypakowanymi policjantami i jednym Porsche. I prawie tak było – poza policjantami i Porsche. Podróż do Stolycy przebiegła bez przeszkód. W jej trakcie ani razu nie złamaliśmy przepisów podążając ze stałą prędkością stoczterdzieści (w oryginalnej wersji tego tekstu Jolo pomylił się tutaj i wpisał jakąś dziwną wartość (stodziesięćdziesiąt! – by Jolo) niezgodną z panującymi w naszym kraju przepisami ruchu drogowego, więc pozwoliłem sobie poprawić. Move along.) po płaskiej jak stół funduszoeuropejskiej A2 ku chwale GDDKiA. Wzbogaciliśmy również nasz skarb państwa oszałamiającą kwotą 1.10 pln (słownie: ZŁOTY DZIESIĘĆ) za przejazd w jedną stronę płatnym odcinkiem na długości… pewnie 3 kilometrów.
Podróż samą autostradą byłaby niewarta wspomnienia gdyby nie samochód, którego silnik wybuchł właśnie kiedy go mijaliśmy z przepisową prędkością stoczterdzieści km/h (Jolo, Ty masz coś z pamięcią… :P). Jeśli oglądacie Formułę 1 i śledzicie w tym roku karierę Vettela to wiecie doskonale jak to wygląda – chmura niebieskiego dymu, która w ciągu kilku sekund kładzie zasłonę dymną na olbrzymim obszarze. Niestety nie zrobiliśmy zdjęć, bo nagłe hamowanie z prędkości stoczterdzieści ponoć może wywołać zawroty głowy i różne niepożądane odruchy. Reszta drogi upłynęła bez większych przygód, a dzielna Celinka połykając wyjątkowo żarłocznie kolejne kilometry dowiozła nas do grodu Warsa i Sawy kilka minut po 9.
Zanim dotarliśmy na miejsce, na ulicę Solec 18 zdążyliśmy przejechać dwa mosty, zobaczyć Stadion Narodowy i ulicę Czerwonego Krzysia (don’t ask….). Po zaparkowaniu Celiny i przykuciu jej łańcuchami do najbliższych płyt chodnikowych w celu uniemożliwienia jej uprowadzenia przez lokalsów (no mówiłem, że wredna paskuda będzie szydzić. To nie ludzie, to wilki!) wybraliśmy się na spacer gdyż do startu imprezy została nieco ponad godzina.
Słoneczko miło ogrzewało nasze roześmiane twarze ludzi z prowincji, którzy zawitali do prawdziwej metropolii. Na moje entuzjastyczne okrzyki „Ty, paczaj, a u nas na wsi nie ma takich pasów na ulicy”, albo „a dlaczego u nich z bram nie śmierdzi moczem i wymiocinami?” Coppertop coraz bardziej marzył o zgubieniu mnie niczym upiornego krewnego, który zaczepia ludzi na ulicy. Dla pogłębienia efektu prowincjusza w metropolii robiłem zdjęcia – budynków, palm, autobusów udających metro (a to akurat było mocne xD), ścieżek rowerowych (magicznych, dodajmy, kończących się zanim się zaczęły), tablic i pomników. Bo może tego nie wiecie, ale Warszawa pełna jest pomników. Na każdej niemal ulicy jest tablica upamiętniająca kogoś kto zginął w czasie II wojny w tym właśnie miejscu. Znalazłem nawet pomnik postawiony nauczycielom! Oczywiście nie tym współczesnym darmozjadom pracującym 18 godzin w tygodniu i zarabiających po 10 tyś miesięcznie (netto) + dodatki, którzy nic nie robią tylko stresują nasze dzieci, jeżdżą na wycieczki i mają wakacje (no i licealistki… swoją drogą, ta ilość rozgoryczenia wylewająca się z Jola momentami mnie przeraża :P). Co tydzień. Nie zapominajmy również o drogich prezentach na Dzień Edukacji! Więc nie tym, ale innym. Tym z II wojny rzecz jasna, którzy parali się tajnym nauczaniem. Oni pracowali dłużej. I nie mieli wakacji. Dlatego mają pomnik.
Copper: Z dedykacją dla Karnasia postawiono w Warszawie również pomnik poświęcony ofiarom Hitlerowców. Pozdro, Karnaś :).
W trakcie wycieczki przechodziliśmy nawet koło Cmentarza na Powązkach – ale że było już grubo po 9 ekip prawicowców wykopujących Jaruzelskiego już nie było (czyt. zdążyli wykopać). Na Krakowskim Przedmieściu sprawdziliśmy „gdzie jest krzyż?!” Wciąż go nie ma i co gorsza nikt w okolicy nie wiedział gdzie jest (a pytaliśmy wszystkich, nawet przechodzącego Włocha. Też nie wiedział.). Nieco rozczarowani tym faktem wróciliśmy na Solec 18 mijając słynny zakręt na Karowej. A jak wyjaśnił mi Coppertop to jest Bardzo Ważny Zakręt.
Copper: No bo jest. Odcinek specjalny Karowa jest ostatnim fragmentem Rajdu Barbórki, organizowanego od lat 60-tych! Odcinek, do którego miano kultowego pasuje bez najmniejszej przesady. Kawał historii polskich rajdów samochodowych. Raz wygrany przez bardziej atletyczną siostrę mojej Celicy.
Kiedy dotarliśmy pod klub zbliżała się magiczna 10.30, czyli godzina rozpoczęcia imprezy. Po odstaniu swego w długaśnej kolejce otrzymaliśmy okolicznościowe wydawnictwo (na kredowym papierze, z ciekawymi artykułami w środku), wejściówki (z programem i planem imprezy wewnątrz) oraz opaskę na rękę. Wejściówki były imienne. Niestety – nie nasze. Za późno zamawialiśmy bilety więc dostaliśmy takie in blanco. Szkoda. Wszystko za to było bardzo ładnie wykonane i dobrze zorganizowane. Pełen profesjonalizm. Nie będę ukrywał, że byliśmy obaj mile zaskoczeni. Jako, że posknerzyliśmy na biletach kupując te najtańsze (40 zeta) nie dostaliśmy niestety koszulek.
W tym miejscu wypada napisać nieco o topografii klubu. Punktem centralnym, który szybko został zasiedlony przez uczestników sączących piwko i konwersujących na tematy różne było podwórko znajdujące się za bramą prowadzącą do klubu. W podwórku tym stał bar serwujący trunki chmielowe i inne, zaś obok niego około południa pojawił się też grill.
Copper: Ja jeszcze wspomnę, bo mi się to bardzo podobało, że w obrębie klubu 1500 znajduje się restauracja/bar o jakże trafnej nazwie „100 900” ;). Poza tym sam klub wygląda… cóż, wygląda jak brama w kamienicy, w której absolutnie nie chcielibyście się znaleźć po północy. Doszedłem też do wniosku, że w wymaganiach do pracy w rzeczonym przybytku wpisane jest „bycie gotem”.
Po wejściu do klubu trafiliśmy w strefę flipperów od której na lewo znajdował się blackout zone – czyli miejsce gdzie można było pograć w planszówki. Niestety planszówkom oddano tylko dwa stoły. Można było zagrać w Risk – bodajże w wersji Starcraftowej i coś jeszcze – zupełnie mi nieznanego. W innym pomieszczeniu można było jeszcze zagrać w Labirynth. Na prawo od Blackout Zone schodząc w dół po schodach dotarliśmy się do pomieszczenia w którym poza rozstawionymi pod ścianami konsolami odbywały się panele z cyklu DVLUP! Nieco dalej znajdowało się pomieszczenia Indie gdzie kilku wystawców prezentowało swoje projekty m.in. całkiem ciekawej historycznej gry przeglądarkowej Duma Szlachecka.
Cofając się na podwórko i odbijając z niego w lewo dostaliśmy się do pomieszczenia z barem i strefy nazwijmy to straganowej – gdzie można było nabyć drogą kupna różne gadżety – poduszki, koszulki z podobiznami z gier etc. W tym pomieszczeniu można było również potestować ciekawie zapowiadający się projekt Darkwood – który swego czasu pojawił się i zyskał aprobatę na Steamowym Greenlight.
Idąc dalej trafiliśmy do pomieszczenia które wywołało na nas największe wrażenie – 8/16 bit zone. Po wejściu tam poczułem się jakbym wszedł do machiny czasu, a Copper wypowiedział bardzo trafne słowa – „umarłem i trafiłem do nieba!” W pomieszczeniu tym, niemałym zresztą, miały później odbywać się panele z serii retro stories jak i prezentacja The Vanishing of Ethan Carter Adriana Chmielarza. Nie to jednak było ważne (No nie przesadzajmy… dla mnie osobiście prezentacja Cartera była jednym z najważniejszych punktów wycieczki). Całe to pomieszczenie migało monitorami rozstawionych tam komputerów. Dla człowieka 30-40 letniego, który wychował się na komputerach 8-bitowych i cały rozwój branży gier obserwował na własne oczy powiedzieć, że trafił do nieba to nic nie powiedzieć. Wchodząc do tego pomieszczenia automatycznie przenosiliście się w czasie do waszego dzieciństwa, do najlepszych momentów z kumplami kiedy łamaliście joysticki, nagrywaliście gry z radia, albo programowaliście przepisując kod z Bajtka.
To wielkie pomieszczenie wypełniały wszystkie legendy lat 80-tych i 90-tych jakie możecie sobie wyobrazić. Były Amstrady, Commodore C-64, Amigi 500, 1200, 1500 i inne. Były stare pecety. Były też oczywiście Atari – pewnie dlatego w powietrzu unosił się zapach węgla i stali, a co chwilę obok nas przebiegał palacz w wielką szuflą. Nie była to jednak martwa wystawa. Każdy z tych komputerów działał (lepiej albo gorzej)!!! Podłączone do „zielonych” monitorów, telewizorów i bóg raczy wiedzieć jakich innych wynalazków, każda z tych maszyn czekała na was żeby usiąść i na niej zagrać. Obok komputerów stały pudełka z dyskietkami!!! Pełne gier! Był nawet klasyczny Pong z charakterystycznymi czarno-pomarańczowymi kontrolerami! Ponga Coppertop nie będzie wspominał najlepiej… porażka 15-2 nie była zbyt chwalebna. Cóż, niech się smarkacz uczy (Grrrrrrrrrrrr…..).
Nie będę przesadzał kiedy napiszę, że czułem się jak dzieciak, który wpadł do pałacu św. Mikołaja. Zobaczyć i ZAGRAĆ! w gry, które katowałem będąc 9-latkiem… tego się po prostu nie da opisać. To trzeba przeżyć. Szybko okazało się, że Donkey Kong jest dla mnie prawdziwym wyzwaniem, ale w International Karate po chwili przypomnienia wciąż potrafię dopieprzyć przeciwnikom (chociaż tutaj skill w materii odbijania piłeczki siadł Ci do zera :P). Choć pokonały mnie skaczące piłeczki (no właśnie o tym mówię). W co jeszcze można było zagrać? – trudno wymienić tu wszystkie tytuły dlatego rzucę tylko kilka – Superfrog, Prince of Persia, Wings of Glory, Duke Nukem, Sensible World of Soccer, Cannon Fodder czy Lotus (w którego niestety przerżnąłem z Copperem z kretesem — i dlatego to ja prowadzę). To tylko kilka z naprawdę wielkiej ilości tytułów, w które można było zagrać. Każda maszyna była wyposażona w joystick choć nie wszystkie chciały działać – dokładnie jak w latach 80-tych! Rywalizacja w Lotusa i Sensible Soccer była rzucana z projektorów na ścianę i budziła olbrzymie emocje wśród widzów. Niesamowity klimat tej sali jak i całej imprezy pogłębiali ludzie dziwni. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że otaczają nas setki ludzi dokładnie tak samo skrzywionych i pokręconych jak my. Stado brodaczy w T-shirtach popijających piwko i z wypiekami na twarzy opowiadających o muzyce do Cannon Fodder. Fajnie wiedzieć, że na świecie jest więcej takich wariatów.
Copper: Nie no, muszę wspomnieć o gościu, którego spotkaliśmy i z którym dłuższą chwilę pogadaliśmy (niestety nie zapytaliśmy o imię…). Facet był kosmiczny. Żył i oddychał wyłącznie Amigą. Taki komputerowy pustelnik. Sam powiedział, że odrzucił nowoczesną rozrywkę, bo nie oferowała tego, co cenił przed laty. Hardcore na całego.
Muszę też wspomnieć o czymś innym. Po pierwsze — obcokrajowcy. Dwa albo trzy razy zostaliśmy zaczepieni przez obcokrajowców. Raz przez parę szukającą samego Pixel Heaven, drugi raz przez chłopaka szukającego toalety na Pixel Heaven, a trzeci raz to nie pamiętam, ale chyba był. Trochę byłem zaskoczony tymi spotkaniami, więc nie postaliśmy chwilę i nie zrobiliśmy wywiadu „skąd-jak-i-dlaczego”, ale bardzo mnie cieszy, że PH jest imprezą, na którą przybywają obcokrajowcy. Nawet jeśli przybyli bo akurat byli w pobliskim hotelu.
Druga sprawa to fakt, że PH okazało się imprezą rodzinną. Oczywiście, gruba większość uczestników imprezy to były 30-40 letnie nerdy płci męskiej, ale były też nerdy płci żeńskiej (przeczące często stereotypowi na temat wyglądu tego gatunku) oraz nerdy z potomstwem. Nerdziątka bardzo chętnie zasiadały do antycznych sprzętów, z których grafika w rodzaju „100 pikseli kwadratowych” wyciskała siódme poty. Fajny widok.
Po oglądnięciu i wypróbowaniu wszystkiego postanowiliśmy się posilić przed serią prezentacji, które chcieliśmy oglądnąć. Doskwierający nam głód zaprowadził nas do Przekąsek u Romana – niesamowitego lokalu serwującego dania na każdą porę dnia i nocy z przemiłą obsługą. Lokalu, swoją drogą, oddalonego od PH o jakieś 100 metrów, do którego trafiliśmy zupełnym przypadkiem i tylko dlatego, że uznaliśmy za stosowne sprawdzić „co jest za winklem”. Za śmiesznie pieniądze (16 złotych za dwa dania w centrum Warszawy. Nie mam pytań.) zjedliśmy pyszny obiad, zalewając go (w moim przypadku) chmielowym trunkiem (ja ograniczyłem się do dwóch kaw i soczku pomarańczowego). Tak wzmocnieni ruszyliśmy z powrotem do jaskini elektronicznej rozrywki lat 80-tych.
Niezwykle atrakcyjnym elementem imprezy były wszelkiej maści prelekcje, które odbywały się równolegle na dwóch salach w ramach odrębnych bloków – DVLUP! – skupiającego się na kwestiach produkcji Indie i RETRO STORIES – które jak sama nazwa wskazuje składały się z sentymentalnych opowieści o starych czasach. Opowieści, co warto wspomnieć opowiadanych przez bardzo ciekawych ludzi – budujących ten rynek w Polsce od podstaw. Wśród gości znaleźli się m.in. Marcin Turski, Grzegorz Onichimowski czy Tomasz Mazur. Dzięki nim posłuchaliśmy trochę o początkach i rywalizacji IPS, Mirage czy LEMu. W opowieści tej znalazł się nawet wątek z sejfem za obrazem i foliowaniem gier w okresie świątecznym przez WSZYSTKICH pracowników (z prezesem włącznie)!
Niestety, musieliśmy odpuścić opowieści Alexa i Gawrona o początkach Top Secretu. Wszystko ze względu na słabą akustykę i równolegle odbywający się panel twórców prawdziwie gorącego tytułu SUPERHOT, który prezentuje się wyjątkowo obiecująco. Udało nam się załapać także na prezentację gry Spacecom czy ciekawą dyskusję o grach i „niegrach” (Podczas której co chwilę zastanawialiśmy się „co by na to powiedział Carnaś”, zwłaszcza że jednym z prelegentów był człowiek z Jawnych Snów ;D).
Copper: Jeden z twórców SUPERHOT opowiadał bardzo ciekawą historię o tym jak to popłynęli w pewnym momencie. Zaczęli robić coraz ładniejsze, coraz bardziej szczegółowe levele i mieli z tego ogromną frajdę i satysfakcję do momentu, w którym nie zdali sobie sprawy, że zdryfowali w rejony, w których „zrobienie jednego levelu zajęłoby miesiąc, a leveli potrzebujemy trzydzieści”. Fajny przykład problemów, z których większość graczy nie zdaje sobie sprawy, a które mają ogromny wpływ na rozwój każdej gry.
Wisienką na torcie pierwszego dnia imprezy (a dla nas jedynego) była prezentacja Adriana Chmielarza, który pochwalił się swoim nowym dzieckiem – The Vanishing of Ethan Carter. Zobaczyliśmy fragment rozgrywki podczas którego autor przedstawił nam filozofię gry. Choć nie powiem żebym czuł się już w 100% kupiony, na pewno należy powiedzieć, że tytuł zapowiada się obiecująco, a graficznie wygląda wyśmienicie (chociaż karta miała podobno o 1GB ramu za mało. Mimo tego, obyło się bez przycięć).
Prawdziwym odkryciem tego spotkania była dla mnie sama osoba Chmielarza, który okazał się cholernie inteligentnym, obdarzonym dużym refleksem i dystansem do siebie gościem ze zdrowym podejściem do tego co robi. Copper ochrzcił go Tonym Starkiem polskiego gamedevu i trudno o celniejsze podsumowanie.
Copper: Tak, Chmielarz… Nie należę do ludzi, którzy bywają fanami, ale tego gościa cholernie cenię. A po Pixel Heaven chyba jeszcze bardziej. Określenie „Tony Stark polskiego game devu” absolutnie nie jest dla mnie przesadzone, chociaż fizjonomię ma raczej Obadiah Stane’a :P. Intelekt i tona doświadczenia po prostu wylewają się z niego. Aha, i nadal uważam, że Cormac brzmi jak Chmielarz, z czym Jolo się zgodził. Sprawdź, DC, czy Wy przypadkiem krewnymi nie jesteście ;).
Jeśli chodzi o samo Vanishing of Ethan Carter, to mnie mechanika przekonuje. Wszystko jest nastawione na to, żeby wyeliminować efekt „ludzkiego skanera”, czyli pixel hunting, szukanie czego ja tu jeszcze mogę użyć i myślenie „co autor miał na myśli”. Do tego filozofia „show, don’t tell” jest widoczna i to jest bardzo na plus. Nie chcemy pisać jak to wygląda w praniu, bo Chmielarz prosił, żeby prezentacja „została na Pixel Heaven”. Tym niemniej, Jolo bardzo słusznie stwierdził, że cała gra musi zostać pociągnięta przez bardzo mocne story. Jeśli tego elementu zabraknie, to będzie klapa na całego. Czy jest szansa, że zabraknie? Biorąc pod uwagę doświadczenie i kunszt twórców, wątpię.
Chmielarz podał również oficjalną datę premiery gry. Październik 2013 ;).
Prezentacja i towarzysząca jej dyskusja, przerywana regularnie przez entuzjastyczne okrzyki graczy turnieju sensible (przez prelegenta ochrzczonych żartobliwie „zorganizowaną grupą hejterską”) zakończyła się po godzinie 20-tej co oznaczało, że oficjalna impreza się kończy i czas na afterparty. Niestety dla nas oznaczało to również pożegnanie i powrót do LDZ City. Celina wciąż zakotwiczona do chodnika (loża szyderców…) czekała na nas z utęsknieniem. Już po chwili pruliśmy po autostradzie w kierunku Największej Wsi Polski z przepisową prędkością stoczterdzieści. Tylko inne auta jechały jakoś tak wolno (nie dostali informacji o zmianie przepisów na lepsze…). Wkrótce byliśmy z powrotem w domu. Zmęczeni, ale szczęśliwi mogliśmy wskoczyć do łóżek i śnić o dawnych czasach kiedy gry były czymś więcej niż tylko produktem branży rozrywkowej, a nasze zmagania były czymś więcej niż tylko zabawą…
Relacja by Jolo i 5 miedzianych groszy Coppera