Na fali wydarzeń ostatnich lat, dotyczących bardzo wysokiej popularności tak zwanego finansowania społecznościowego, zacząłem się zastanawiać dlaczego żadne małe studio developerskie z Polski nie stara się o tego typu dopływ gotówki, a przynajmniej dlaczego o tym nie słychać. Postanowiłem więc trochę poszperać. Po mniej więcej godzinie wyszukiwania rozmaitych materiałów na ten temat, byłem już o wiele bogatszy, jeżeli chodzi o wiedzę z zakresu światowego crowdfundingu. Niestety, jeżeli chodzi o nasz piękny kraj, sytuacja stawała się dla mnie z minuty na minutę coraz bardziej niejasna i zagmatwana.
Powiem, że w sumie nie byłem jakoś specjalnie zdziwiony tym faktem. Nie od dziś wiadomo bowiem, że znaczna większość polskiego systemu regulacyjnego i prawnego wygląda jak najgłębsze ostępy podzwrotnikowej dżungli, w której potrafią zgubić się nawet rdzenni jej mieszkańcy. Od lat panuje tu dokładnie taki sam półmrok, nie widać na kilkanaście metrów przed siebie, a każdy nieostrożnie postawiony krok owocuje potknięciem, skręceniem kostki lub otwartym złamaniem – w zależności od ciężaru sprawy. Nad całym tym bajzlem czuwa zastęp coraz to kolejnych Pampalinich, których jedynym zadaniem jest sprawianie wrażenia, iż wszystko działa jak należy i jest w jak najlepszym porządku.
Nie inaczej ma się u nas sprawa z finansowaniem społecznościowym. Sam temat zbierania datków na dany cel za pomocą internetu jest dość młody, w porównaniu do innych form wsparcia społecznościowego i w zasadzie w Polsce nie jest precyzyjnie regulowany żadną ustawą, aktem prawnym, czy cholera wie czym jeszcze. Wisi więc sobie sobie tak w powietrzu, a najbliższa mu jest chyba Ustawa o Zbiórkach Publicznych z uwaga! – 15 marca 1933 roku.
Nie chcę tu cytować w całości jej prawniczego bełkotu, najważniejszy jest jeden fragment – „Wszelkie publiczne zbieranie ofiar w gotówce lub w naturze na pewien z góry określony cel wymaga uprzedniego pozwolenia władzy.„ Wynika z tego, że np. każda instytucja charytatywna chcąc zorganizować zbiórkę na powiedzmy weteranów wojennych, musiała wcześniej postarać się o odpowiedni papierek u odpowiedniego urzędasa. W końcu były to lata politycznej zawieruchy i należało kontrolować na co obywatel wydaje swoje pieniądze. Jednak dla polaka żyjącego w XXI wieku (a jakże!) kluczowym słowem w podanej wcześniej treści jest słowo „gotówka”.
Jak łatwo się domyśleć, w roku 1933 internet raczej nie istniał, więc powyższa ustawa siłą rzeczy nie mogła regulować datków dokonywanych za pomocą elektronicznych przelewów bankowych. Mądre powiedzenie mówi „Co nie jest zakazane, jest tym samym dozwolone” więc na bazie tej logiki zaczęły działać małe platformy crowdfundingowe, takie jak siepomaga.pl, polakpotrafi.pl, czy też megatotal.pl. Dokładnie na tej samej podstawie dokonywano praktycznie wszystkich innych zbiórek publicznych, ponieważ sądy mogły uchylić ewentualne decyzje urzędnicze zabraniające zbiórki, na podstawie niesprecyzowania w ustawie dodatkowego sposobu płatności jakim jest przelew online.
W taki właśnie sposób przebiegał dotychczas w naszym kraju cały proces crowdfundingu. Było więc od cholery kluczenia, omijania, uników oraz sądzenia się z wszystkimi napotkanymi po drodze organami państwowymi dookoła. Nie dziwota więc, że praktycznie każdy dawał sobie z tym spokój, zważywszy na te wszystkie komplikacje.
Wiem, strasznie to zagmatwane, ale ostrzegałem na początku. Polska nie jest normalnym krajem pod wieloma względami, a biorąc pod uwagę jej archaiczny wręcz porządek prawny, klasyfikuje się raczej pod koniec światowej stawki. Wydawać by się mogło, że jako nowoczesny kraj, rządzony przez liberalne i nowoczesne rządy trąbiące w środkach masowego przekazu na lewo i prawo o tym, jak światowym stajemy się państwem, sytuacja ta powinna ulec radykalnej zmianie. Nie, nie, moi mili. Nic z tych rzeczy. Okazuje się bowiem, iż kontrola państwa nad prywatnymi środkami obywateli jest u nas w dalszym ciągu priorytetem. W końcu gdy kontroluje się przepływ gotówki, łatwiej kontrolować ogół społeczeństwa. Jasne jak słońce.
Skąd te gorzkie myśli zapytacie? Otóż jak się okazuje, Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji pod kierownictwem tak uwielbianego przez wszystkich (między innymi za zadymę nad ACTA) ministra Michała Boniego, przedstawiło całkiem niedawno projekt nowelizacji archaicznej, przedwojennej ustawy o zbiórkach publicznych. Po zapoznaniu się z jego treścią od razu przypomniało mi się dość popularne ostatnio powiedzenie – „Chłopaki do broni, bo zbliża się Boni”. Problem polega na tym, że nowelizacja ta, zamiast znieść idiotyczne zapisy (jak było to wcześniej deklarowane), które mają się do współczesnej ekonomii jak pięść do nosa, tylko i wyłącznie je betonuje. Nie chcę się tu ponownie wdawać w prawniczy bełkot. W skrócie chodzi o to, że poddaje ona ścisłej kontroli wszelkie próby pozyskiwania funduszy za pośrednictwem internetu, na poziomie urzędniczym. Co więc szykuje dla swojego nowoczesnego społeczeństwa równie nowoczesny rząd? Jeżeli poprawka przejdzie, każda zbiórka środków, przez jakąkolwiek organizację w jakiejkolwiek formie, będzie musiała mieć wcześniejsze pozwolenie od zajmującego się tym tematem organu. Koniec z możliwością omijania kretyńskich rozporządzeń z lat trzydziestych ubiegłego stulecia. Teraz wszystko będzie ładnie i pięknie pod kontrolą. Oczywiście pod nowoczesna kontrolą, jakże nowoczesnego rządu.
Smaczku całej sprawie dodaje fakt, że w ustawie z 1933 roku chodziło o kontrolę nad przepływem nigdzie nie ewidencjonowanej gotówki, w postaci monet trafiających do koszyków, puszek, czy urn. Przelew elektroniczny jest z kolei siłą rzeczy ewidencjonowany w systemach bankowych, więc po jaką cholerę pytam się, dodatkowo komplikować całą sprawę? Czy nie lepiej byłoby ograniczyć wydawanie pozwoleń na zbiórki tylko i wyłącznie w przypadku takiego właśnie „wrzucania do koszyczka”, a całą resztę uregulować prawnie w taki sposób, aby dać swobodę na rozwój małych, prywatnych inicjatyw?
Polska jest biednym krajem i nie ma co ukrywać, z roku na rok jest u nas coraz gorzej. Z danych ZUS wynika, że w roku 2011 powstało tylko 37 tysięcy nowych firm, gdy w latach poprzednich powstawało średnio około 80 do 100 tysięcy rocznie. Ludzie nie mają pieniędzy na rozpoczęcie działalności, a taki crowdfunding jest przecież idealną odskocznią, pozwalająca stanąć na nogi. W Stanach zjednoczonych, podpisany przez Obamę tzw. „Jobs Act” sprawił, iż nagle powstała cała masa nowych przedsiębiorstw, pompująca w gospodarkę szeroki strumień dolarów. Dlaczego u nas nie da się zrobić czegoś podobnego? Przecież nie potrzeba tu jakichś radykalnych zmian w prawie. Wystarczy zezwolić na niczym nieskrępowany system crowdfundingu, który oczywiście nie rozwiąże wszystkich problemów, ale na pewno bardzo pomoże wielu ludziom, nie wspominając już o rozwoju kultury, sztuki, nauki, czyli tak zwanego kapitału społecznego.
Na sam koniec pragnę jeszcze wspomnieć o pewnym, rzadko branym pod uwagę fakcie. Chciałem mianowicie zapytać, dlaczego nie pozwala mi się w tym kraju wydawać moich własnych, wcześniej wysoko opodatkowanych pieniędzy na takie cele, na jakie mam ochotę? Dlaczego nie będę miał możliwości wspierania interesujących mnie inicjatyw tylko i wyłącznie dlatego, że jakiemuś urzędasowi się one nie spodobały i tym samym nie pozwolił na zbiórkę? Nie chcę zabrzmieć tu jak obrażony na cały świat bachor, ale odpieprzcie się od moich własnych pieniędzy bardzo ładnie was proszę. Nie potrzebuję pomocy w ich wydawaniu. Sam zadecyduję komu je przekażę i czyją inicjatywę wesprę. Nie potrzeba mi do podjęcia tej decyzji żadnego „organu” poza własnym mózgiem. Dziękuję.