Macki czasami wracają. Pierwszy raz zrobiły to w roku 1993, kiedy to po sześciu latach, które upłynęły od ukazania się kultowej gry przygodowej MANIAC MANSION studia znanego wówczas, jako Lucasfilm Games, pojawiły się w sequelu zatytułowanym DAY OF THE TENTACLE. Purpurowa (przypadek?!) Macka od samego początku przepełniona była nienawiścią do rodzaju ludzkiego. Po wypiciu zanieczyszczeń wyprodukowanych przez Maszynę-Do-Produkcji-Zanieczyszczeń, jej chęć dominacji nad światem i sprowadzenia ludzi do poziomu domowych zwierzątek zyskała całkiem realny wymiar. Bywa, że dwie dodatkowe wypustki i silna wola wystarczą, by urzeczywistniły się nawet najbardziej niewiarygodne scenariusze. W roku 1993 grupa studentów, w trzyosobowym składzie: nerd Bernard, pozostająca zawsze dwa kroki za rzeczywistością, Laverne, oraz nic sobie nie robiący ze swej nadwagi miłośnik muzyki metalowej Hoagie, powstrzymała purpurowe zagrożenie i uratowała świat. W DAY OF THE TENTACLE: REMASTERED nieoceniona trójka bohaterów cofa się do tamtych pełnych grozy wydarzeń. Jak wiadomo, z podróżami w czasie (również tymi sentymentalnymi) bywa różnie. Czy drużynie Bernarda uda się ponownie uratować świat? I czy ekipa Tima Schafera dała radę NIE POPSUĆ dobrego wrażenia, jakie tkwi we wspomnieniach o oryginalnej grze? Oto znowu nadszedł DZIEŃ MACKI – przyjrzyjmy się, co z tego wynikło…
Nie byłbym sobą, gdybym przed przejściem do rzeczy nie zrobił małego skoku w bok i nie powspominał chwil, kiedy pacholęciem będąc pierwszy raz zetknąłem się z oryginalnym DAY OF THE TENTACLE. Nieznajomość języka angielskiego sprawiała, że pojęcie o treści dialogów i fabule oscylowało gdzieś w sferze niejasnych domysłów. Niewiele to przeszkadzało w cieszeniu się z obcowania z wyglądającą niczym żywcem wyjęta z filmowej kreskówki grą. Czas i (przede wszystkim) porównanie z wersją zremasterowaną nieco zweryfikowało opinię o jakości tego, co widać było wtenczas na ekranie, ale wierzcie mi, wtedy gry takie, jak SAM & MAX HIT THE ROAD, THE DIG, czy ogólnie większość z przygodówkowego portfolio Lucasfilm Games / Lucasarts robiło przeogromne wrażenie. Grę „przeszedłem” wtedy trzymając na kolanach któryś z numerów czasopisma SECRET SERVICE, lub TOP SECRET, tępo wykonując polecenia z zamieszczonych w nich opisów przejścia. „Pomaluj mumię na czerwono, wyślij znaczek do Hoagiego, wlej zawartość lewego dzbanka z ekspresu do filiżanki Doktora Freda…” i tak dalej. Nie wnikając, po co to robię, cieszyłem się z postępów w grze ilustrowanych przez przezabawne animacje. Radość była olbrzymia, choć wiedza o tym, co się dzieje i po co, szczątkowa. Chwile spędzone wówczas przy DAY OF THE TENTACLE zapisały mi się w pamięci, jako jedno z najbardziej przyjemnych doświadczeń w dziedzinie komputerowej rozrywki. Dlatego, na wieść o powstającej wersji zremasterowanej zareagowałem pozytywnie i w dniu premiery nabyłem bez chwili wahania. W końcu nadeszła pora, by dowiedzieć, o CO CHODZIŁO w tej grze ;-)
Dywagacje, czy ten konkretny szlif starej gry był potrzebny pozostawię tym, którzy przy każdej kolejnej informacji o remasterowaniu produkcji sprzed lat zgrzytają zębami i jęczą, że to „odgrzewanie kotletów”, „odcinanie kuponów” i „wyłudzanie kasy”. Ja w tej dyskusji przestanę tylko na wbiciu takiej oto szpilki – najczęściej narzekają Ci, którzy w oryginał nie grali, takoż go nie pamiętają. Jeśli twórcy zremasterowanej wersji nie pokpią sprawy, nie ma nic przyjemniejszego niż sięgnąć po ukochany tytuł, ubrany w nieco ładniejsze szatki, lepiej się prezentujący i niewymagający od gracza „kombinacji alpejskich”, w celu uruchomienia go. A gdy deweloperzy naprawią jeszcze to, co szwankowało w oryginale, dorzucą garść ciekawych dodatków i dopasują dzieło do współczesnych (w dobrym rozumieniu tego określenia) standardów, to trudno takiego kompletnego pakietu nie przyjąć z uśmiechem na twarzy.
Ech, jak zwykle zboczyłem z tematu. Żeby się nie powtarzać – DOUBLE FINE zrobiło właśnie takiego remastera: dostarczyło ubóstwianą przez graczy grę przygodową, czyniąc ją przy tym lepszą, ładniejszą i przystępniejszą. Pod kątem wizualnym, DAY OF THE TENTACLE teraz naprawdę wygląda, jak film animowany. Wszystkie wcześniejsze plansze zostały zastąpione grafikami w wysokiej rozdzielczości. Dopiero w zestawieniu z obrazami z wersji oryginalnej – do której w dowolnym momencie możemy się przełączyć za pośrednictwem jednego przycisku – otwierają się oczy, na to jak wiele pracy włożono w „wygładzenie” szorstko wyglądającego dziś autentyku. Zwłaszcza, że niektóre plansze wzbogacono o dodatkowe efekty. Może to kwestia gatunku i stylu graficznego, ale pod względem wizualnym odnowiona wersja DNIA MACKI nie ustępuje w niczym większości współczesnych gier point’n’click. Podobnie sprawa ma się z udźwiękowieniem – znane motywy muzyczne (kiedyś zapisane w formacie MIDI) zostały nagrane na nowo. I ponownie, po przełączeniu się na oryginał – z całym szacunkiem dla tych świetnych kompozycji – melodie brzmią płasko i piskliwie. Oryginalne dialogi, pozostały bez większych zmian. Fakt ten cieszy, nawet jeśli – co, jak podejrzewam zrobiono z pełną premedytacją – nie naprawiono błędów związanych z nagła urywającymi się niektórymi kwestiami. Mniemam, że ortodoksyjni fani na tyle dobrze zapamiętali te momenty, że łezka im się kręci za każdym razem, gdy dana postać przerywa w pół słowa ;-)
Sporej zmianie uległ oryginalny interfejs SCUMM (którego – zabijcie mnie! – jakoś nigdy nie lubiłem). Sterowanie zostało przemodelowane tak, by można było grać na kontrolerach, dzięki czemu nierozpieszczani przez twórców point’n’clicków gracze konsolowi również będą mogli cieszyć się DAY OF THE TENTACLE bez większych zgrzytów. Stary (niekoniecznie dobry) SCUMM zastąpił kołowy interfejs, wykluczający większość niepotrzebnych komend w zależności od tego, na jaki obiekt kliknęliśmy. Nadal nie jest to rozwiązanie w pełni idealne (SCUMM wciąż jest gdzieś-tam, pod spodem), ale mimo wszystko w dość znaczący sposób ułatwia rozwiązywanie większości zagadek. Dodatkowym ulepszeniem jest również opcja umożliwiająca podświetlenie obiektów, z którymi można wejść w interakcję. Biorąc pod uwagę bogactwo detali, jakim zapełnione są plansze w DAY OF THE TENTACLE, wydaje się to rozwiązaniem wręcz niezbędnym, ograniczającym rozpaczliwe przemieszczanie kursora po ekranie i klikanie na co popadnie. Pragmatycznym, i sensownie zaimplementowanym, rozwiązaniem jest opcja automatycznego zapisu. Zważywszy na to, że spora część użytkowników konsolowych raportowała problemy z działaniem gry przed wydaniem pierwszej łatki, rozsądnie rozmieszczone w DAY OF THE TENTACLE punkty zapisu mogą oszczędzić niejednemu czasu i nerwów. Choć gwoli sprawiedliwości dodać muszę, że podczas mojej kilkugodzinnej przygody z grą wystąpił jeden tylko błąd połączony z wyjściem na pulpitu.
Jądro rozgrywki pozostało bez zmian. To wciąż solidny point’n’click, ze wszelkimi zaletami i wadami gier przygodowych ze „złotej ery” tego gatunku. Dużo klikania, przenoszenia przedmiotów z miejsca na miejsce (i z „czasu” w „czas”), oraz łączenie faktów i rzeczy niekoniecznie z zasadami, a często wbrew im, logiki. Cechujące produkcje Tima Schafera (et amicis) absurdalny humor i abstrakcyjne zagadki mogą dać Wam srogo popalić i – jeśli, podobnie jak ja (tym razem) będziecie trwali w postanowieniu nieposiłkowania się poradnikami – spędzicie spory czas próbując dociec, jak – na przykład – pozbyć się tej przeklętej Siostry Edny z „pokoju ochrony”. Na szczęście DAY OF THE TENTACLE było (i jest) jedną z nielicznych przygodówek z „tamtych lat”, które nie zapędzały gracza w ślepy zaułek. Sprawę ułatwia również fakt, że gra w zasadzie nie narzuca kolejności wykonywania czynności i, przeważnie, jeśli utkwimy w martwym punkcie z jednym z bohaterów, możemy kontynuować przygodę z innym. Zabawnym dodatkiem jest system osiągnięć dodanych do gry, który „nagradza” najbardziej absurdalne pomysły i sposoby interakcji gracza ze środowiskiem gry. W swoisty sposób unaocznia to, że twórcy przewidzieli prawie każde możliwe zachowanie osoby bawiącej się DAY OF THE TENTACLE, nie ważne czy przyjdzie jej do głowy połączenie czerwonej farby z korektorem, czy też (oczywiste przecież!) pytanie, czy dwaj pojawiający się z nagła urzędnicy „skarbówki” są braćmi? ;-) Rozwiązując kolejne zagadki w grze, trudno nie oprzeć się jednak wrażeniu, że twórcy są dużo bardziej szaleni niż zbiorowy umysł gracza (choć DAY OF THE TENTACLE nadal daleko w tej materii do SAM & MAX HIT THE ROAD).
Podsumowując – DAY OF THE TENTACLE REMASTERED to naprawdę solidna renowacja oryginalnej produkcji sprzed lat. Każdy fan oryginału (pomijając wyjątkowo ortodoksyjnych oszołomów) powinien się wstydzić, jeśli jeszcze zremasterowanej wersji nie nabył. Zagrać po prostu trzeba! Pomijając wszystkie te nostalgiczne bzdety ;-) którymi w tym tekście zawracałem Wam głowę, DAY OF THE TENTACLE REMASTERED jest jedną z najlepszych, najzabawniejszych i pomysłowych (WCIĄŻ!) gier przygodowych dostępnych obecnie na rynku. Dodatkowe atrakcje, takie jak dołączone do gry grafiki koncepcyjne, czy cholernie ciekawy i zabawny komentarz deweloperów (z którym zamierzam przejść grę ponownie, po raz trzeci) to tylko wisienka na czubku tego niezwykle smakowitego tortu. Cena za ten kompletny „zestaw” jest niewygórowana, zwłaszcza że uczciwe – tak, da się bez podpowiedzi – przejście gry zabierze Wam około 5 – 6 godzin. Cóż, na zakończenie dodać mogę, że czekam na powrót oryginalnego SAMa & MAXa… odnowionego w równie świetnym stylu.
P.S. Tak, wiem, gra zawiera(ła) bugi. Większość naprawiono w pierwszej łatce. Asasyn miał ich więcej – handlujcie z tym ;-)
P.P.S. O point’n’clickach ze „złotej ery” przygodówek i innych grach z okresu naszej „szalonej młodości” możecie poczytać w biuletynach, które znajdziecie w poczekalni do naszego PROSEKTORIUM. Zachęcamy do lektury (albowiem do prosektorium prędzej czy później i tak traficie, ha-ha-ha)!