Inauguracyjny tekst na GRAstroskopii postanowiłem poświęcić problemowi, który męczy mnie od dłuższego czasu – cyfrowej dystrybucji. A właściwie – przekleństwu tejże. Kozetka skłania do wynurzeń, zaś szpitalne klimaty wszak pomagać mają pacjentom, to i może mnie pomogą? Ale od początku…
Macie konto na Steam? Pewnie, że macie. Każdy ma. Dziś takie pytanie wydaje się głupie, ale jeszcze kilka lat temu byłoby całkiem uzasadnione. Kiedy świat graczy (w tym i ja) patrzył na raczkującą platformę cyfrową Valve z niezrozumieniem pomieszanym z obrzydzeniem, zaś konkurencja zacierała ręce oczekując spektakularnej klęski Newella, mało kto domyślał się, że na naszych oczach dokonuje się rewolucja. Dziś wszyscy ówcześni szydercy siedzą cicho, a konkurencja próbuje nadgonić stracony czas – z marnym skutkiem zresztą. Dystrybucja cyfrowa stała się faktem. Steam, Origin, Muve, GOG, Impulse, GetGames to tylko niektóre z platform za pomocą których możemy dziś kupić i ściągnąć na nasz komputer gry.
Przypominam sobie jak kilka lat temu znajomy opowiadał mi jak to kupił sobie Red Orchestrę na Steam. Patrzyłem na niego z pewnym niezrozumieniem, wynikającym (co wiem dziś) z kompletnego braku wiedzy nt. wyżej wymienionej platformy, jak i samej koncepcji sprzedaży cyfrowej. Po co kupować grę, której fizycznie nie mam? A co jeśli komputer padnie? Czy wszystko będę musiał trzymać na dysku? Ile miejsca będzie na to potrzeba? A przede wszystkim – ile to może kosztować?! Dziś moja wiedza na ten temat jest zdecydowanie większa, a i lęki związane z zakupami cyfrowymi gdzieś zniknęły. Pewnie – Steam, Origin i pozostałe platformy mają swoje wkurzające przypadłości, ale zestawienie plusów dodatnich i plusów ujemnych (jak mawia mój przyjaciel) wypada zdecydowanie na korzyść tych pierwszych. Poczynając od banalnego uwolnienia mnie od stosów pudełek z grami, których nie mogłem już pomieścić, po dostęp do tysięcy gier niezależnych. To ostatnie zasługuje na wyjątkowe wyróżnienie. Gdyby nie platformy cyfrowe w życiu nie zagrałbym w takie gry jak Braid, LIMBO, Trine, Torchlight, Magicka czy choćby śmieszne i relaksujące Flight Control. Nie spróbowałbym dem dziesiątek innych produkcji, bo najzwyczajniej w świecie ich twórcy nie mieliby szans do mnie dotrzeć.
Zapytacie – gdzie zatem owo tytułowe przekleństwo? Już odpowiadam – to dostępność. Dostępność tych setek, tysięcy gier, które są od nas na jedno, no – może dwa kliknięcia. Kupując grę w tradycyjny sposób musimy wybrać się do sklepu, sięgnąć na półkę, poświęcić na to czas – był to proces, który często powstrzymywał mnie przed zbyt pochopnym zakupem. Dziś – nie mam tego hamulca, mogę kupować, kupować i kupować. Moje konto na Steam liczy już 33 pozycje, a przecież pozostaje jeszcze Origin i inne. Czynnikiem ograniczającym ten proces może być cena – relatywnie wysoka. Nawet niedawno, podczas spotkania zespołu operacyjnego, dr Carnage zarzucał platformom cyfrowym to, że nie doprowadziły do spadku cen gier. Owszem, dla polskiego gracza zarabiającego średnio pewnie między 500, a 700 euro miesięcznie wydanie 39, czy nawet 49, euro na jeden tytuł to dużo. Jednak dla obywatela Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii, których zarobki sięgają kilku tysięcy euro, to wydatek niewielki. Jest jednak i na to sposób. To cierpliwość i niesamowite wręcz promocje jakie pojawiają się okresowo z różnych okazji. Oczywiście, dla tych niecierpliwców, którzy muszą zagrać w tytuł w dniu premiery nie ma litości, ale jeśli tylko możecie poczekać i macie w co grać – odradzam pośpiech. Promocje, o których mówię, to nie te znane z polskich sklepów (5-10%). To obniżki sięgające nawet 80% wartości gry. I nie są to jednostkowe przypadki, ale wręcz tendencja. Gry za połowę ceny to norma, którą coraz częściej zdarza mi się ignorować w oczekiwaniu na lepszą ofertę. Absolutnie żadnej z 33 wspomnianych gier na Steamie nie kupiłem w jej pełnej cenie. Znakomitą większość nabyłem za dosłownie kilka euro. Pomyślicie zapewne, że moja biblioteka pełna jest niszowych produkcji dla oldschoolowych geeków sprzedawanych za 1 euro? Otóż nie, znajdują się tam m.in. tytuły takie jak Mafia 2, obie części Portala, GTA IV z dodatkami, kilka tytułów z serii Total War, X3 czy L.A. Noire (mój ostatni nabytek… za 12 euro). I w tym problem – bo o ile jednorazowy wydatek 40 euro skutecznie zniechęca, o tyle widząc L.A.Noire w świetnej cenie trudno sobie go odmówić. Dorzucając jeszcze kilka tytułów po 2-3 euro zbiera się ostatecznie pokaźna sumka. A przecież promocje występują najczęściej masowo – w okresach świątecznych, wakacyjnych etc. Trwają kilka dni, a wiele ofert wystawianych jest na zaledwie jedną dobę! To wszystko powoduje, że boję się nawet zaglądać na SteamStore… a lista tytułów, które wciąż czekają na ukończenie (albo nawet na rozpoczęcie!) wciąż rośnie!
I właśnie dlatego uważam, że cyfrową dystrybucję powinno się bezdyskusyjnie zlikwidować!
A wy, też cierpicie na syndrom promocji? Czy podobnie jak ja, z lękiem włączacie Steam w okresie świątecznym? Już za dwa dni Walentynki… wprost nie wierzę, że nie będzie ciekawych ofert. A może gdyby tak wykręcić korki…