Biurokracja, krwiożerczy kapitalizm, dzikie peryferie kosmosu. Amerykański prezydent oraz polski zamachowiec, który nie podołał zadaniu. Nie wiecie o czym mowa? To właśnie nowa gra od twórców Fallout New Vegas. Witajcie w The Outer Worlds. Oto nasze pierwsze wrażenia.
No i jest! Na The Outer Worlds czekałem z wytęsknieniem. Zawsze lubiłem gry od Obsidiana, że wymienię tylko drugiego KotOR’a, Neverwinter Nights 2, niepozbawionego wad Alpha Protocol, czy też ostatnio „Pillarsy”. No i oczywiście jest jeszcze Fallout: New Vegas. F:NV był (podobnie jak Fallout 4) pokraczny, zabugowany oraz irytujący. Mimo to gra podbiła moje serce i spędziłem z nią ponad sto godzin. Dlatego z niecierpliwością wyczekiwałem premiery „duchowego następcy New Vegas”, czyli TOW. Czy Zewnętrzne Światy spełniły moje oczekiwania? Jak na razie jestem po kilku dobrych godzinach rozgrywki, ale już mogę powiedzieć, że tak… bawię się wyśmienicie.
Muszę jednak uczciwie przyznać, że miałem co do tej gry spore wątpliwości. Po pierwsze wadziła mi forma dystrybucji tego tytułu. W piątek 25 października, czyli trzy dni temu The Outer Worlds pojawił się w sprzedaży na konsole Sony Playstation 4, Xbox One oraz w cyfrowej dystrybucji na platformach Epic Games Store i Microsoft Store. Zrządzeniem losu ( darmowy voucher na na trzymiesięczny abonament Xbox Game Pass) mogłem w najnowsze dzieło Obsidiana pograć sobie za friko, ale wcześniej byłem przygotowany na wydanie tych 200+ cebularów w EGS. Tak, tak… The Outer Worlds nie zakupimy u wujaszka Gabena na STEAMie. Tam gra zadebiutuje dopiero za rok. Tak więc jeśli chcecie czekać to ostrzegałem!
Jak już wspomniałem wyżej, nowa produkcja legend branży – Leonarda Boyarskiego i Tima Caina to nie tak znowu odległa reminiscencja Fallout: New Vegas. Można wręcz powiedzieć, że w znakomitej większości aspektów mamy do czynienia z drugą częścią tej gry. Choć oczywiście mamy zupełnie inne, choć czasem niepokojące podobne uniwersum. Sama mechanika rozgrywki także przypomina grę z kultowej serii. A kiedy zacząłem wybierać opcje dialogowe za pomocą klawiatury to, jako wielki fan New Vegas*, niemalże załkałem ze szczęścia.
Poruszyłem kwestię uniwersum The Outer Worlds. Jak zatem tworzy się alternatywną wizję naszego świata? Bardzo prosto. Wybierasz sobie jakieś wydarzenie i zmieniasz je radykalnie. W przypadku świata, który mamy w TOW punktem zwrotnym była wizyta amerykańskiego prezydenta Williama McKinleya na Wystawie Panamerykańskiej w Bufallo w roku pańskim 1901. to właśnie podczas tego wydarzenia (no, mniej więcej – polecam zapoznać się z tą fascynującą historią) został postrzelony przez zamachowca, anarchistę Leona Czołgosza. Prezydent zmarł z powodu powikłań… Tak przynajmniej stało się w naszej rzeczywistości.
W alternatywnej wersji historii nasz rodak-asasyn dał plamę. McKinley spokojnie rządził drugą kadencję. Teddy Roosevelt nie przejął „pałeczki”, nie przeprowadził swoich słynnych reform (New Deal) a że McKinleyowi często towarzyszyły zarzuty, iż chodzi „na pasku wielkiego przemysłu” to w uniwersum The Outer Worlds mamy do czynienia ze swoistym amalgamatem XIX wiecznego krwiożerczego kapitalizmu ze skrzywioną wizją współczesnej nam „korposzczurni”. Wielcy przemysłowcy nigdy nie zostali wzięci w karby i tak oto powstała naprawdę dzika, wręcz nieludzka i absurdalna forma kapitalizmu. Forma, często ocierająca się o kabaret i groteskę, o czym przekonacie się podczas rozgrywki.
Nasza przygoda rozpoczyna się w roku 2285, kiedy na obrzeża galaktyki wyrusza z mateczki Ziemi statek kolonizacyjny Nadzieja. Niestety do miejsca przeznaczenia dociera z poważnym opóźnieniem, kilkadziesiąt lat później. Po takim czasie rozmrożenie kolonistów zawieszonych w kriogenicznej stazie było zbyt niebezpieczne i sprawująca nad systemem Halcyon władzę „Korpo” postanowiło spisać statek na straty. Cóż… jak wspomniałem akapit wyżej – uniwersum The Outer Worlds to prymitywny kapitalizm w zwierzęcej formie. Kolonistów NIE odmrożono, ponieważ… zepsułoby to statystyki w dorocznym(?) raporcie. Ciekawa filozofia zarządzania zasobami.
Nasz bohater wraz z innymi pechowcami miał spędzić wieczność w zamrażarce, gdzieś w głębinach kosmosu. Na szczęście siedem dekad po starcie, czyli w roku 2355 dzięki swojemu ekhem… wynalazkowi odmraża nas szalony naukowiec i renegat Phineas Vernon Welles. Niestety środków (chemicznych) wystarczyło tylko na jednego kolonistę. Naszym głównym zadaniem będzie zatem uratowanie Nadziei i śpiących w jego trzewiach duszyczek. Albo i nie! Przecież w świecie gry wcale nie musimy być tym dobrym i szlachetnym.
Tak oto wyruszyłem moim awatarem na wielką przygodę. Jak na razie jestem na samym początku zabawy. W The Outer Worlds spędziłem dopiero kilka godzin. Co zrobiłem do tej pory? Gracko opadłem kapsułą lądowniczą na grunt planety Terra 2. Niestety przy okazji „rozplaskałem” jakiegoś człowieka. Och nie! Pechowo wylądowaliśmy (i to dosłownie!) na naszym kontakcie – Aleksie Hawthornie, kapitanie statku kosmicznego o jakże wiele mówiącej nazwie (Nie)Zawodny. Chwilę później trafiłem na zabarykadowanego w jaskini przedstawiciela sił porządkowych. Dzięki mym krasomówczym zdolnościom przekonałem przygłupa, który sam się postrzelił, aby oddał mi swój pistolet.
Chwilę później rzuciłem się w wir walki z bandytami z pustkowi, których zapewne przyciągnęło moje niefortunne lądowanie. W oddali majaczy okręt kosmiczny kapitana Hawthorne’a. Tak oto zawiązuje się fabuła The Outer Worlds.
Ruszamy do pobliskiej korpo-osady, o ile rzecz jasna wyłgacie się z zapłacenia mandatu za (Nie)Zawodnego u spotkanej porucznik Mercer. Chwilę potem dyskutujemy z Silasem, zmęczonym życiem miasteczkowym grabarzem. Silas zleci nam pierwsze zadanie poboczne. Musimy ściągnąć od kilku osób opłaty za groby na cmentarzu. Niedługo potem zrekrutowałem też pierwszego towarzysza.
Moje perypetie z pierwszych godzin zabawy w The Outer Worlds możecie obejrzeć na materiałach wideo, które znajdziecie pod koniec tego tekstu.
Muszę przyznać, że moje pierwsze impresje są raczej pozytywne. Jak już wcześniej wspominałem gra czerpie pełnymi garściami z Falloutów, ale dodaje też szczyptę klimatu rodem z Bioshocka. Mamy bardzo rozbudowany system tworzenia postaci. Sami możemy zdecydować o płci i wyglądzie naszego protagonisty. Mamy też, jak to w RPGach, statystyki (Siła, Wytrzymałość itd.). Dość powiedzieć, że nad stworzeniem SIEBIE w najnowszej grze od chłopaków z Obsidiana spędziłem ponad pół godziny. No, ale było warto. Mojego wąsatego Barnabę Grastro, pogromcę międzyplanetarnych korposzczurów obejrzycie oczywiście na pierwszym gameplayu.
Co do aspektów technicznych. Od strony wizualnej The Outer Worlds bardzo mi się podoba. Tak, tak wiem, że niektórzy krzyczą w „Internetach”, że gra jest brzydka, albo cytuję: „wygląda jak produkcja z roku 2012”. Cóż… mnie się podoba i kropka. Dzieło Obsidiana nie jest może wyuzdane wizualnie, że się posłużę taką ekwilibrystyką językową, ale ma swój niepowtarzalny styl. Grafika jest kolorowa. No i ta widoczna nuta ukochanego przeze mnie retrofuturyzmu jakże podobna do stylu zaserwowanego nam w serii Fallout. Do tego wszystkiego dochodzi multum broni palnej, siecznej, obuchowej. Ciuszki, skafandry, fatałaszki, pancerze, hełmy i tak dalej. Rozbudowany system dialogów… Dla fana cRPG to prawdziwy raj! Nie twierdzę, że niepozbawiony wad, ale mimo wszystko raj. Co do samego crème de la crème, czyli gameplayu. Tutaj kolejny raz muszę przywołać Fallouty (3, New Vegas, 4). Rozgrywka pod względem mechaniki i „feelingu” jest bardzo podobna do tych produkcji. Mamy nawet odpowiednik systemu VATS w The Outer Worlds nazwany TDC (Taktyczna Dylatacja Czasu). Dzięki temu „ficzerowi” spowolnimy czas, odstrzelimy wrogom kuper, albo inną część ciała i tak dalej. Bardzo przydatne. Muszę też przyznać z zadowoleniem, że samo strzelanie daje sporo satysfakcji. Tak zwany feeling broni ;) jest całkiem niezły. Może i nie czuć tej niezwykle satysfakcjonującej ciężkości gnata jak np. w DOOMie, ale i tak jest o niebo lepiej niż w niektórych produkcjach (patrzę na ciebie Destiny).
Jest też sporo smaczków i popkulturowych „mrugnięć oczkiem”. Ot choćby taka konsola nawigacyjna na naszym statku kosmicznym wygląda jak kultowy HAL 9000 z Odysei kosmicznej.
Czy warto zagrać w The Outer Worlds? Na pewno tak. Ja po tych kilku godzinach zabawy wsiąkłem w tą kabaretową dystopię, satyrę na hiperkapitalizm. Oczywiście gra nie jest pozbawiona wad. Czasem dialogi „trącą myszką” choć generalnie NPC’e jakich spotykamy na swojej drodze są całkiem do rzeczy – interakcja z nimi to, poza nielicznymi wyjątkami prawdziwa przyjemność. Przekrój postaci, które napotkamy jest bardzo szeroki: zahukana barmanka pragnąca zostać naukowcem, zafiksowany na punkcie apokalipsy robotów strażnik. Fryzjer parający się chirurgią. Niestety twórcy powielili fatalny mankament prześladujący Fallouta już od trzeciej części. Mowa rzecz jasna o fetch-questach. Kolejne zadania w stylu przynieś, zanieś, pozamiataj mogą doprowadzić do lekkiej frustracji. No, ale nie można mieć wszystkiego!
* Według STEAMa w F:NV spędziłem grubo ponad 100 godzin.
Grę w wersji konsolowej możecie sobie kupić w zaprzyjaźnionym z GRAstroskopią sklepie Norbita.