Ostatnio w shoutboksie trochę się w GRAstrogronie podśmiechiwaliśmy z tego jak śmiertelnie serio niektórzy starają się pisać o grach wideo, przy niezmiernie topornych efektach. Pewnie padło wówczas nawet kilka nieparlamentarnych słów, no ale taka nasza i shouta natura, że czasem lubimy sobie tam poużywać. Ale ja nie o tym. Tamta rozmowa zainspirowała mnie bowiem do zastanowienia się nad tym, czy o grach w ogóle da się pisać na poważnie.
Przede wszystkim, należałoby wyjaśnić co mam na myśli mówiąc o „pisaniu na poważnie”. Mówiąc wprost, zastanawiam się nad tym, czy ma szansę zaistnieć na szerszą skalę coś takiego jak krytyka gier wideo. Tu jednak, przewrotnie, należy wyjść od tego, co krytyką gier wideo nie jest. Ano nie są nią z całą pewnością recenzje. A jeśli już, to jakąś malutką cząstką o bardzo ograniczonym znaczeniu. Recenzja to bodaj najłatwiejszy gatunek publicystyczny, a do tego w recenzjach gier wykształciła się jakaś dziwna, bezsensowna maniera opisywania. I wlecze się człowiek przez akapit opisu kampanii dla jednego gracza, za nim akapit opisu trybu multiplayer, za nim akapit opisu grafiki i tak aż do niezastąpionego narzędzia wszystkich przeciętnych recenzentów, czyli „7/10”. No, chyba że gra zasługuje na więcej, to wtedy zwykle z jakiegoś powodu… opis jest dwukrotnie dłuższy. Nie znaczy to, że w tej formie nie ma miejsca na celne spostrzeżenia i wnikliwe obserwacje, ale serio, zastanówcie się. Kiedy ostatnio czytaliście recenzję gry myśląc „Tak, to celne spostrzeżenie i wnikliwa obserwacja!” (przymknijcie oko na oczywisty fakt, że nikt nie myśli tak czerstwymi słowami). By ująć to jaśniej i zwięźlej: krytycy mogą pisać recenzje, ale recenzenci z reguły nie nadają się do pisania krytyki. A publicystykę grową tworzą, zwłaszcza w Polsce, głównie recenzenci. Wiele na ten temat można by jeszcze napisać, ale nie ma co się powtarzać – na blogu Planispheric można przeczytać o tym całkiem obszerny tekst. I o ile nie zgadzam się ze wszystkimi tezami autora (Krytyk powinien, w miarę możliwości, wyzbyć się postawy krytycznej – co proszę?), to problem ułomności i miałkości recenzji gier wideo przedstawiony jest doskonale, także polecam się zapoznać w chwili wolnej od czytania GRAstroskopii.
Co jeszcze nie jest krytyką gier wideo? Nie jest krytyką rozwleczenie na tysiące znaków nieskomplikowanej opinii, byle tylko sprawiała wrażenie głębszej i ambitniejszej. Odnoszę się tutaj do tekstu Olafa Szewczyka (przyznaję, mojego ulubionego celu podśmiechiwań z nieudanego prężenia publicystycznych muskułów), w którym w kółko powtarza on, jak to obrzydliwa jest scena tortur w GTA V. Przyznaję, że podchodziłem do tego dzieła dwukrotnie, ale bynajmniej nie dlatego, że tak mi się spodobało. Po prostu za pierwszym razem się poddałem. Ale nawet gotów byłbym trochę się pośmiać i olać to zupełnie, gdyby autor nie rzucał (i w tekście i w komentarzach pod nim) frazesami o tym, że jest krytykiem. Niestety, nic w tym artykule na to nie wskazuje (to nie tak, że czepiam się jednego wpisu. Jawne Sny są blogiem kogoś dumnie tytułującego się krytykiem, ale czytam to, to czy to i nie widzę ku temu podstaw). Krytyka wymaga oczytania, wnikliwej analizy materiału, intelektualnego podejścia i dobrego warsztatu. Niestety, na z pewnością znakomitym oczytaniu Olafa Szewczyka i innych autorów z JS (nie ma tu śladu ironii) ich aspiracje do krytyki się kończą. Trudno dopatrzyć się celnych spostrzeżeń w opisach własnych emocji. To po prostu notki blogowe, z mizernym skutkiem aspirujące do bycia czymś więcej. Ale tekst nie staje się bardziej intelektualny dzięki pisaniu o „mizoginizmie” albo, to jest hit, „dysonansie ludonarracyjnym”. No, ale dość już o moim ulubionym blogasku poświęconym grom. Bo to nie jest problem jednego autora czy serwisu. Próbowałem też czytać periodyk Homo Ludens i, cóż, nie cenię go sobie specjalnie. Ale to nawet nie o to chodzi, bo Polskie Towarzystwo Badania Gier ma na swoim koncie ciekawe publikacje. Pytanie, czy poważne, krytyczne pisanie o grach ma jakąkolwiek rację bytu poza dyskursem akademickim?
Zgłębiając internety w poszukiwaniu informacji przydatnych do napisania tego tekstu zawędrowałem w wyjątkowo wymowny zakątek anglojęzycznej Wikipedii – do kategorii pod nazwą „Arts criticism”. Znajduje się w niej dziewięć artykułów: architecture criticism, visual art criticism, dance criticism, film criticism, literary criticism, television criticism, theatre criticism oraz…. music i video game journalism. Tak jak wspominałem wcześniej, publicyści zajmujący się grami to przede wszystkim recenzenci – w kółko klepiący znane formułki i powielający proste schematy. Oczywiście ludzie z krytycznym zacięciem i bożą iskrą pojawiają się i w tej dziedzinie – zainteresowanym mogę polecić choćby bardzo fajne teksty mojego znajomego ze studiów, Maćka Szuby, o fenomenie Diablo albo geometrii w grach czy rozważania Jespera Juula o tym, na ile gry są medium narracyjnym – po 12 latach trochę archaiczne, ale wiele spostrzeżeń pozostaje aktualnych. Ciągle jednak takich autorów jest za mało i mają zbyt niewielki zasięg, by growa pisanina awansowała szczebel wyżej. Pytanie, które teraz się rodzi brzmi: czy ten niedobór (brak?) krytyków to wina ludzi czy samego medium? Czy o grach wideo piszą tylko przeciętni, a Umberto Eco i Roger Ebert mogą się przytrafić tylko „poważnym” dziedzinom kultury? Sami przyznacie, że takie stwierdzenie wygląda trochę śmiesznie. O grach przecież da się pisać dobrze i poważnie, a jednocześnie bez popadania w pretensjonalność i pseudointelektualny bełkot. Gdzie leży klucz do osiągnięcia tego? Może to kwestia opracowania odpowiedniego języka? A może znalezienia tego elementu, który byłby w rozprawianiu o grach kluczowy, tak jak dla malarstwa czy rzeźby jest to estetyka, a dla filmu czy literatury opowiadanie historii? Na to pytania muszą już sobie odpowiedzieć ci, którzy chcieliby się mianować krytykami gier wideo – albo już to robią. Kto wie, może to nawet prawda… w jakimś wirtualnym świecie.
P.S. Nie mogę sobie odmówić jeszcze odrobiny złośliwości, ale tym razem nie ukierunkowanej na polskich autorów. Koniecznie jednak przeczytajcie tekst Larsa Konzacka o krytycznej analizie gier komputerowych na przykładzie Soul Calibur. Przyznaję, że jako internetowy wioskowy głupek widziałem w życiu stosunkowo niewiele artykułów naukowych, ale ten jest bezdyskusyjnie najgorszy ze wszystkich. Całość znajdziecie pod tym adresem, a poniżej kilka uroczych kwiatków:
Soul Calibur jest trójwymiarową grą walki z dużą ilością akcji i przygód. Wirtualna przestrzeń gry składa się z postaci walczących ze sobą na arenie przy użyciu jakiegoś rodzaju broni.
Teren gry składa się z telewizora i konsoli do gier Dreamcast z dwoma joypadami. Zwykle gra się albo przeciwko postaciom z gry, albo przeciwko sobie nawzajem, używając joypada. Gracz potrzebuje joypada by grać, grę można kontrolować za pomocą drążka i przycisków.
Muszę przyznać, że nie miałem dostępu do kodu źródłowego gry Soul Calibur. Stało się tak częściowo dlatego, że nie wiedziałem jak dostać się do kodu, a częściowo dlatego że byłoby dla mnie rzeczą bardzo trudną domyślenie się, jak on działa. W kompletnej analizie gry komputerowej każda wersja gry, o której mowa, powinna być zanalizowana, lecz nawet mimo to możliwe jest dokonanie analizy gry komputerowej bez uwzględniania wszystkich warstw. Będziemy przynajmniej wiedzieli, że nasza analiza nie jest kompletna
Różnica pomiędzy Yoshimitsu z Soul Calibur a Yoshimitsu z Tekkena 4 jest taka, że w Tekkenie 4 Yoshimitsu został upiorem. Soul Calibur przedstawia nam opowieść przygodową/akcji, która wyjaśnia dlaczego tak się stało: Jednak iskra z miecza demona skoczyła na ostrze Yoshimitsu i zaczęło ono emanować dziwną poświatę. „Czy mój miecz został opanowany przez zło? NIGDY! JAKEM ŻYW OPANUJĘ TO ZŁO!”
UPDATE: Tu „doktor” CarnAge – pozwoliłem sobie, oczywiście za zgodą kolegi Siergieja, dodać kilka przemyśleń. Oryginalnie chodził mi po głowie osobny wpis na naszym blogu, ale nie będziemy was ekhem… torturować tym tematem w nieskończoność. Na samym początku muszę wziąć Olafa Szewczyka w obronę (to szok także dla mnie!). Do pewnego stopnia podzielam opinię, że scena tortur, którą możecie obejrzeć poniżej jest, delikatnie mówiąc, niesmaczna i piąta odsłona Grand Theft Auto nic by nie straciła gdyby jej po prostu nie było. Stop! Powiem inaczej: gdyby tortury pokazano jako animowany przerywnik byłoby to dla mnie najzupełniej w świecie akceptowalne. Dlaczego? Ponieważ od dawna jestem wyznawcą niezbyt popularnego poglądu, że interakcja trywializuje przemoc. Nie ma miejsca na głębszą refleksję w scenie, gdzie od nas zależy wybór narzędzia tortur, a potem wcielenie się w rolę kata.
Na tym jednak moja „zgoda” z poglądami autora recenzji w tygodniku Polityka się kończy. Olaf Szewczyk epatuje swoich czytelników koszmarną wizją jaką rzekomo jest Grand Theft Auto V. Samo roztrząsanie kwestii oceny (1/6) nad którą skupiły się liczne „branżowe” wortale i blogi uważam za jałowe. Pan Szewczyk miał pełne prawo ocenić grę Rockstara według własnego widzimisie, gustu i wrażliwości. Szkoda tylko, że osobnik ten nie bierze pod uwagę kilku innych, równie istotnych kwestii.
Pierwsza to… wiem, że zabrzmi to dość górnolotnie, ale O.S pomija coś tak oczywistego jak szeroko pojęta odpowiedzialność za słowo. Po przeczytaniu tekstu w dziale „Afisz” Polityki można dojść do wniosku, że dla tego autor rzetelność dziennikarska i etyka zawodowa są pojęciami względnymi, albo wręcz nieistniejącymi. Artykuł jest napisany „pod tezę” i mówiąc kolokwialnie „jedzie” tanią sensacją rodem z brukowca. Po lekturze tego tekstu (tu możecie się z nim zapoznać) czytelnik Polityki. Czytelnik, który NIE JEST na ogół graczem zostaje sam z niepełnym, wypaczonym obrazem GTA V. Koszmarną wizją, którą zaserwował mu pan Szewczyk. I to jest niestety dla mnie sedno problemu.
Sam, wiele lat temu pisałem o grach wideo w periodyku „nie-branżowym” i moją główną troską było rzetelne i przystępne przekazanie informacji osobom, które z grami mogą mieć niewiele wspólnego. U Olafa Szewczyka, który od grubo ponad dekady pisze o branży elektronicznej rozrywki w czasopismach i gazetach tak zwanego „głównego nurtu” tej troski i elementarnego poszanowania czytelnika, mówiąc bardzo oględnie, po prostu nie widzę.
Szkoda, że w moim ulubionym tygodniku opinii zamiast mądrze, dobrze i rozsądnie piszącego o grach Piotra Stasiaka mamy teraz „nawiedzonego” Olafa. Człowieka, którego od czasu popełnienia skandalicznej recenzji filmu 300 (polecam TEN link – czytajcie i trzymajcie się mocno) nikt nie powinien traktować poważnie.