web analytics

«

»

Gang podbija kosmos – recenzja Saints Row IV

SR4Po raz kolejny w nasze ręce zostaje oddana możliwość ratowania świata i skopania tyłków paru obcym. Chociaż pierwszy raz dokonamy tego przy pomocy przywódcy ulicznego gangu, obdarzonego super mocami. Brzmi dziwacznie i szalenie? Właśnie w ten sposób można scharakteryzować najnowszą część serii Saints Row.

Przed jakąkolwiek oceną tej produkcji należy zacząć od pewnego istotnego szczegółu. Geneza czwartej części Świętych – tak jak i sama gra – jest dosyć nietypowa. Wszystko zaczęło się po premierze wszystkich przewidzianych początkowo dodatków do poprzedniej odsłony serii. Studio Volition wraz ze swoim wydawcą (wtedy THQ) planowało jak oskubać nas z reszty pien… O przepraszam! Jak dostarczyć nam kolejnej porcji rozrywki po świetnym Saints Row: The Third. Ktoś w firmie wpadł wtedy na pomysł wydania dodatku w staromodnym stylu – nie wymagającego do działania podstawowej wersji gry. Jednak zapowiedziany standalone expansion pack, który uzyskał już nawet tytuł „Enter the Dominatrix”, urósł do zbyt dużych rozmiarów.

W ten oto sposób uzyskaliśmy Saints Row IV. Wydane już jednak pod skrzydłami znajomo brzmiącego Deep Silver. Po co w ogóle ten wstęp połączony z lekcją historii? Żeby częściowo usprawiedliwić twórców i nie zarzucać im bezpodstawnie lenistwa.

Jeśli kogoś zastanawia skąd taki pomysł to spieszę z wyjaśnieniem. Miejsce, które odwiedzamy tym razem to stare, dobre i doskonale nam znane z poprzedniej części Steelport. Zdecydowaną większość mapy stanowią te same zakamarki; wzbogacone o kilka drobnych elementów. Jednym z nich jest ogromny statek obcych, unoszący się nad centralną częścią miasta. Może te elementy nie są takie drobne jak by się wydawało…? Miasto w sumie to samo, jednak twórcy zadbali żebyśmy na każdym kroku czuli, że jest tutaj coś nie tak.

Majestatyczny lot w stronę statku.

Majestatyczny lot w stronę statku.

Jeśli ulegamy temu uczuciu to mamy rację. Podstawowym problemem jest to, że przez większość czasu nie poruszamy się po Steelport, lecz po Symulacji 31. Została ona stworzona przez żądnego władzy kosmitę Zinyaka – władcę Imperium Zin – aby uwięzić naszego bohatera.

Poza tym mamy też do dyspozycji kawałek prawdziwszego świata. Od czasu do czasu jesteśmy zmuszeni oderwać się od symulacji i poszaleć trochę w bazie obcych. Momentami niszcząc wszystko dookoła i uśmiercając dziesiątki kosmitów. Dla rozluźnienia mamy również do dyspozycji własny statek. Mały, ciasny, ale własny. No i kradziony, rzecz jasna. W tym przypadku możemy się po nim swobodnie poruszać, rozmawiając z załogą i bawiąc się komputerem pokładowym. I pomyśleć, że na początku należał do nas Biały Dom…

W końcu Protagonista jest teraz nie byle kim. Przez te kilka lat udało mu się awansować z przywódcy ulicznego gangu na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jednak nawet tak poważne stanowisko nie jest w stanie powstrzymać jego socjopatycznej natury i niesamowitego talentu do wielkiej rozróby. Tym razem mamy z kolei dużo większe możliwości. Dzięki obcej technologii i umiejscowieniu akcji w symulacji zyskujemy nie tylko wyjątkowy (tutaj mam na myśli między innymi dubstep gun) i niszczycielski (a tutaj generator czarnych dziur) arsenał, ale również nadnaturalne zdolności.

To właśnie ten element stanowi główny trzon rozgrywki. Obdarzenie kontrolowanego przez nas bohatera super mocami było strzałem w dziesiątkę. Jeśli ktoś miał okazję zagrać w dodatek do Saints Row: The Third (o nazwie „The Trouble with Clones”) ten poczuł przedsmak tego, co czeka nas teraz. Możemy skakać po budynkach, biegać z ogromną prędkością, zamrażać wrogów, podpalać ich, a nawet używać telekinezy. A to nadal nie są wszystkie nasze możliwości! Należy szybko dodać, że nowe umiejętności nie tylko podniosły tempo gry, ale również nie wpłynęły w żaden negatywny sposób na jej płynność. To ważne, zwłaszcza, że element ten nie jest trudny do zepsucia. Żeby z kolei nie było za łatwo, zlikwidowano automatyczną regenerację zdrowia. Teraz musimy je odebrać swoim przeciwnikom, poprzez skuteczną eksterminację.

Najpierw trzeba dobrze wymierzyć...

Najpierw trzeba dobrze wymierzyć…

Bieganie, skakanie i spadanie na przechodniów niczym bomba atomowa (dosłownie) może się jednak kiedyś znudzić. Wprawdzie w moim przypadku jeszcze to nie nastąpiło, ale Volition pomyślało też o innych. Dzięki temu możemy się wyszaleć wypełniając jednocześnie przeróżne misje. Dużym plusem jest dla mnie znaczące ograniczenie misji eskortowych. Mam tutaj na myśli wszystkie zadania z cyklu „jedź z Zimosem żeby mógł porozdawać katalogi” czy „broń Kinzie w trakcie jazdy do poszczególnych terminali”. Tego typu misje psuły mi całą przyjemność z intensywnej rozgrywki poprzedniej części. Tym razem postawiono na czystą akcję; abyśmy przypadkiem nie próbowali się po drodze znudzić. Miły gest w stronę graczy. Nie oznacza to również, że nasze poczynania ograniczają się do prymitywnego idź-zabij.

...a potem BUM!

…a potem BUM!

Dla misji pobocznych jest to bardzo ważne, bo po pewnym czasie robią się one powtarzalne. Wprawdzie przygotowano nowe atrakcje, takie jak telekinetyczne rzucanie obiektami do celu czy bieg z przeszkodami. Jednak odpieranie fal przeciwników po raz piąty z rzędu może zrobić się nieco nużące. Chociaż zawsze możemy zrobić małą przerwę i pobawić się na statku w grę stylizowaną na klasycznego MUDa.

Troszkę inaczej ma się sprawa w przypadku zadań należących do wątku głównego. Tutaj każda z wykonywanych misji jest unikalna. Mało tego, twórcy w paru miejscach przygotowali nam niespodzianki w postaci zupełnie zmienionego stylu rozgrywki. Dzięki temu pojawiają się elementy składanki, a nawet… dwuwymiarowej chodzonej bijatyki! Oczywiście to ostatnie jest utrzymane w stylowej grafice retro. Nie można przecież w takich chwilach psuć klimatu wysoką rozdzielczością.

A o brak pomysłów, w ramach kreowania przedstawionego świata, Volition posądzić nie można. Widać, że zadbano tutaj o kilka szczegółów, które pozwalają poczuć, że większość akcji dzieje się w komputerowej symulacji. Pomijając obecne niemal cały czas delikatne szumy na ekranie monitora, zostajemy co chwilę obdarowywani dodatkowymi zakłóceniami czy sztucznymi opóźnieniami przy wczytywaniu mapy. W niektórych momentach (zwłaszcza w pobliżu tak zwanych szczelin) wykorzystano przeróżne błędy graficzne. Wszystko to by poczuć, że symulacja (dzięki nam) nie działa do końca poprawnie. Przyznam, że za pierwszym razem sam dałem się nabrać i rozbawiony sytuacją upamiętniłem ją na zrzucie ekranu.

Impreza na całego.

Impreza na całego.

Twórcy gry postarali się również o nieco bogatszy rozwój i personalizację naszego bohatera (bądź bohaterki). Poza systemem poziomów znanym z poprzedniej części, możemy pomóc naszej postaci w zdobyciu dodatkowego wyposażenia czy odblokowaniu i ulepszeniu posiadanych mocy. Wiąże się to z pomysłem, który bardzo przypadł mi do gustu. Zadania wypełniane poza wątkiem głównym można podzielić na dwie kategorie. Pierwsza z nich to czynności, takie jak przejmowanie sklepu, odpieranie fal przeciwników, bieg z przeszkodami, albo kradzież pojazdu. Druga to misje poboczne. Są one niczym innym jak listą czynności do ukończenia, przerywanymi przez rozmowy z towarzyszami Protagonisty. W nagrodę za ich ukończenie otrzymujemy wspomniane już ulepszenia. Przez taki sprytny zabieg zadania poboczne były nie tylko bardziej opłacalne, ale również mniej nużące. Dzięki temu przed końcem gry miałem ukończone wszystkie czynności i w pełni rozwiniętą postać. Nawet nie musiałem odwiedzać oddziału psychiatrycznego naszego szpitala i leczyć depresji wywołanej nudnymi i powtarzalnymi misjami pobocznymi.

Są też sklepy, które wyposażono w nowe ciuchy, fryzury i dodatki do pojazdów. Tutaj pojawia się jednak pewien paradoks. Po co tworzyć tak rozbudowane personalizowanie pojazdów, skoro poprzez używanie super mocy korzystanie z nich staje się bezcelowe? Pewnie dlatego, że można. I jest to pozostałość z trójki.

Nieco przyjemniejszy i częściej używany jest sklep z bronią. Ten z kolei przeszedł gruntowny remont. Ulepszenia naszego arsenału zostały bardziej rozbudowane i możemy teraz w dowolnej kolejności wpłynąć na takie elementy jak pojemność magazynka czy obrażenia. Wiele z broni otrzymało również unikalne dodatki. Dzięki nim zaopatrzymy się w wybuchowe pociski, regenerację amunicji i wiele innych. Przyjemnym dodatkiem jest też modyfikacja wyglądu naszej giwery. Niestety na ogół sprowadza się to do zmiany koloru. Chociaż z drugiej strony minecraftowy karabinek wszystko wynagradza.

Skoro już przy tym jesteśmy to warto wspomnieć o oprawie audiowizualnej. W przypadku grafiki dużego zaskoczenia nie ma. Właściwie to zaskoczenia nie ma w ogóle. Czwórkę bowiem napędza dokładnie ten sam silnik co trójkę. Ta sama grafika, te same efekty. Miałem nawet wrażenie, że w niektórych momentach – zwłaszcza poza symulacją – gra prezentuje się odrobinę gorzej. Dotyczy to głównie kiepskiego cieniowania i (jak mniemam) słabej jakości bump map.

Prawie jak gwiazdka na niebie. Serio, wysoko tam jest.

Prawie jak gwiazdka na niebie. Serio, wysoko tam jest.

Odrobinę lepiej wygląda sprawa dźwięku. Na voice acting nie można narzekać. Wpływa na to fakt, że w większości głosy podkładają aktorzy znani z poprzednich części. Spośród nowych na szczególną uwagę zasługuje Zinyak. Jego brytyjski akcent dodaje grze dużo kolorytu.

Dla przyjemniejszej gry dostarczono nam sporą ilość licencjonowanej muzyki. Nadal brakuje znanego z GTA odtwarzacza mp3; co nadal jest dla mnie dosyć dziwacznym zagraniem. Zwłaszcza, że zniknęło radio z cięższym brzmieniem i niektórzy mogą mieć problem z muzyką dla siebie. Mimo wszystko źle też nie jest, a Thin Lizzy w tle potrafi poprawić humor. W dodatku radio towarzyszyć może nam niemal cały czas. Nie musimy już przebywać w pojazdach, aby delektować się pięknymi dźwiękami przygotowanej dla nas muzyki. Wystarczy, że wejdziemy do symulacji i już możemy szukać radiostacji dla nas.

Do tej pory byłem dla Saints Row IV bardzo delikatny. Wszystko ma jednak swój koniec i czas przejść do tego co psuło mi zabawę. Na pierwszy ogień pójdą przyjaciele głównego bohatera. Te nie prezentują szczególnie wysokiego poziomu. Pomimo tego, że każda z nich ma osobne misje, które pozwalają poznać ich historię i największe koszmary, wydają się być bardzo płytkie. Pierce już nie śmieszy jak dawniej, a takie postaci jak Zimos są zaledwie wymienione w paru dialogach. Jak zapewne teraz się domyślacie, straciliśmy kilku bardzo barwnych bohaterów. Wynagrodzić to mogliby nowi towarzysze, ale niestety tak nie jest. Niektórzy z nich po pewnym czasie robili się dla mnie denerwujący. Ot chociażby wiecznie czegoś wymagający i próbujący wpłynąć na naszą moralność CID.

Nawet nie pytajcie...

Nawet nie pytajcie…

Dostało się również naszemu Protagoniście. Nie powiem, żeby grało mi się przyjemnie prezydentem Stanów Zjednoczonych, szefem gangu i największym badassem w grze, który… co kawałek jest w ten czy inny sposób wyśmiewany. Zwycięsko z tego wszystkiego wychodzi Zinyak, który jest najlepiej wykreowaną postacią w tej grze.

Nie tylko bohaterowie zrobili się mniej zabawni. Po Saints Row IV spodziewałem się przede wszystkim świetnego humoru. Wszystkie zwiastuny zapowiadały, że będzie to gra z jeszcze większym jajem. Wyszło kompletnie na odwrót. Gra nabrała poważniejszego tonu, momentami przerywanego przez żarciki lub zabawne sytuacje. A i to nie zawsze się udawało. Dla przykładu, kolejna nowość – opcja romansowania z towarzyszami na statku – budzi bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony możemy zabawić się z Kinzie, czego efektem będzie nieoczekiwana i zabawna reakcja. Z drugiej strony mamy Shaundi, u której dialog zupełnie nie pasuje do konwencji gry. Niestety z resztą nie jest lepiej i mogę z czystym sumieniem napisać, że Święci stracili swój pazur. Jest to poważny krok wstecz dla Volition.

Fabuła też nie ma się najlepiej. Pomijam oczywiście jej absurdalność. Oczekiwanie od tej gry logicznej i w pełni sensownej historii jest jak kupienie chleba i narzekanie na zbyt małą zawartość mięsa. Fabuła cierpi tutaj z zupełnie innego powodu. Jest po prostu zbyt krótka i za mało rozbudowana w stosunku do poprzednich części. Nie pozwala to na faktyczną radość z rozrywki. Pogodzić się tym pozwalają jedynie liczne nawiązania.

No i wszystko jasne. Korzystając z okazji - tak wyglądała zapowiedź Enter The Dominatrix.

No i wszystko jasne. Korzystając z okazji – tak wyglądała zapowiedź Enter The Dominatrix.

A ich jest cała masa. Przed zagraniem w czwórkę warto odświeżyć sobie lub zapoznać się z całą serią. Bez tego możemy nie zrozumieć wielu sytuacji. Nie są to jedyne nawiązania. Można znaleźć tutaj mnóstwo odniesień do innych gier i filmów. Zaczynając od tak oczywistych jak „Matrix” czy „Dzień Niepodległości”, a kończąc na subtelnych wskazówkach do „Pogromców duchów” lub „Oni żyją”. Jest ich tak dużo, że w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać czy twórcy wymyślili tutaj coś autorskiego. Bardziej dociekliwym pacjentom zdradzę, że nadal się nad tym zastanawiam.

Jest  to dobry moment na podsumowanie całości. Muszę przyznać, że mam z tym niemały problem. Już od bardzo dawna żadna produkcja nie wzbudziła we mnie tyle wątpliwości. Nie mogę zaprzeczyć, że rozgrywka była dla mnie fenomenalna i dostarczyła mi zabawę w najczystszej postaci. Niemal całe 19 godzin, które mam obecnie na liczniku, były wypełnione po brzegi przez fantastyczny i intensywny gameplay, nie pozwalający na jakąkolwiek chwilę wytchnienia czy nudy. Pomimo tego, jestem równie bardzo rozczarowany co zachwycony nową częścią. Biorąc pod uwagę historię, klimat i humor obecne w Saints Row: The Third spodziewałem się czegoś więcej. Otrzymałem niestety grę, która naprawiła błędy techniczne swojej poprzedniczki, ale straciła duszę. Gdyby połączyć trójkę z czwórką otrzymalibyśmy grę idealną w swoim gatunku. Czy żałuję zakupu i spędzonych nad nią godzin? Z całą pewnością nie. Jeśli komuś wystarczy solidna i szalona rozgrywka to na pewno będzie zadowolony. Jeśli ktoś jest fanem części drugiej lub trzeciej to nie znajdzie tutaj tego czego oczekuje. Dla tych pierwszych będzie zbyt, a dla drugich za mało „trójkowa”. Jeśli ktoś chce po prostu poznać dalsze losy Świętych… No cóż… Nie będzie najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi, ale z całą pewnością może się dobrze bawić. A jeśli ktoś zapyta mnie o najlepszą część – niezmiennie wskażę The Third.