Niedawane pojawienie się i wymierny sukces ekranizacji jednego przygód z najbardziej kretyńskich super-bohaterów (kretyńskich, w sensie „kurcze, wszystko już było, może tak Człowiek-Mrówka?) poruszył we mnie jakąś nostalgiczną nutę. Niekoniecznie adekwatną – bo filmu jeszcze nie widziałem – ale jakoś tak, słysząc zachwyty nad perypetiami koleżki, który był między innymi zdolny dowodzić armią mrówek, przypomniałem sobie o stareńkiej – relatywnie – gierce ze stajni umiłowanej przeze mnie Sierry.
Battle Bugs! O, jejku! Panowie i Damy, pamiętam, że kiedy zobaczyłem pierwsze „opisy” w Secret Service (albo tym drugim magazynie) zapałałem szczerą chęcią położenia łapek na tej „strategii”. O takim „Ant-Manie” tośmy sobie mogli natenczas, co najwyżej pomarzyć, ale kilka dobrych lat wcześniej mieliśmy całkiem niezły film „Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki”, który całkiem mocno działał na wyobraźnię. Battle Bugs zgrabnie wykorzystywał motywy dowodzenia armią owadów. Elementy otoczenia, na które w swej ignorancji, my Wielcy Ludzie nie zwracamy uwagi przeistoczyły się w pola epickich batalii. Pól bitew, na których trup kładł się gęsto, gdzie każda piędź wyrzuconego owocu, kawałka pizzy, czy ciasta okupiona była krwią bohaterskich mrówek, świetlików, pasikoników i pajęczaków. Gdzie każda kropla rozlanego soku malinowego, miodu i mleka mogła zaważyć na zwycięstwie, lub przegranej.
Postanowiłem sprawdzić, jak Battle Bugs sprawdza się dzisiaj i… okazuje się, że gra nadal jest pozycją co najmniej przyzwoitą. Chociaż „spotkanie po latach” okazało się zetknięciem z grą zupełnie innego rodzaju, niż ta o której wspomnienia tkwiły w mojej pamięci.
Po kolei jednak. Battle Bugs jest z założenia taktyczną grą wojenną, w której przyjdzie nam się potykać z wrażymi insektami w ponad 50 przygotowanych z góry scenariuszach. Cele zazwyczaj oscylują wokół dwóch głównych założeń – wyciąć w pień wszystkie jednostki wroga, albo przejąć określone „obiekty” (zazwyczaj są to nieopatrznie pozostawione przez ludzi resztki jedzenia). W tym drugim przypadku mamy do czynienia ze znanym powszechnie trybem „capture the flag” – jeśli nasi mali żołnierze dotrą pierwsi do strategicznie położonej oliwki, dropsa albo pajdy chleba z miodem zaczyna się „przejmowanie”. Jeśli w pobliżu celu znajdują się wrogowie, trzeba ich uprzednio wyeliminować.
Kampania jest tutaj ciągiem niepołączonych ze sobą fabularnie operacji. Wynik wcześniejszych misji nie ma wpływu na kolejne – w każdej z nich mamy do wykonania określony cel, przy wykorzystaniu odgórnie przydzielony środków i owadów. Trochę szkoda, że nie dano możliwości odpowiedniego przygotowania i wybrania takich jednostek, które najlepiej odpowiadałyby celom misji. Z tego powodu dzisiaj Battle Bugs jawi mi się mniej grą taktyczno-strategiczną a bardziej logiczną. Zwłaszcza, że do wygrania danej potyczki zazwyczaj prowadzi jedyne słuszne i z góry założone przez twórców rozwiązanie. I dlatego przyszło mi nieźle główkować w niektórych misjach. Zwłaszcza w momentach, w których wprowadzano nowe elementy rozgrywki nie siląc się zbytnio, by przybliżyć mi, jaką przewagę mogę zyskać dzięki specjalnym umiejętnościom owadziego żołnierza, lub co zyskuję – na przykład – ciskając pestkami w karalucha w wyżej położonego obiektu (wiem, fizyka, ale…). Dodać do tego trzeba, że jest tu spora liczba misji, na wykonanie których mamy ograniczony czas. W ich przypadku wystarczy jeden mały błąd (na przykład zły dobór ścieżki, lub wdepnięcie w kroplę, pardon, jeziorko soku porzeczkowego) i możemy od razu restartować scenariusz. Na szczęście po kilku podejściach zakończonych niepowodzeniem, gra oferuje przeskoczenie uciążliwej misji i przejście do kolejnej. Oczywiście, nie jestem pierwszym lepszym molem, żeby wykorzystać taką haniebną propozycję ;-)
Największe obawy, odpalając Battle Bugs po latach, miałem odnośnie interfejsu i sterowania owadzimi armiami. Okazało się jednak, że jest on – jak na okres w którym powstała gra – całkiem intuicyjny i śmiem dodać, że wyprzedzał swoje czasy. Kontrolować możemy kilka „szkodników” razem i każdego owada z osobna. Rozkazy wydajemy z przyjaznego menu kontekstowego, które pojawia się w momencie, kiedy klikniemy na owada lewym klawiszem myszki. Możemy nakazać mu udać się w konkretne miejsce (automatyczny wybór najkrótszej – niekoniecznie najlepszej – możliwej ścieżki), ustalić własnoręcznie drogę w kierunku której nasz mały żołnierz się uda, wydać rozkaz obrony konkretnego obszaru, plus wykorzystać jedną z umiejętności specjalnych, charakterystycznych dla określonego typu insekta. Mrówki i stonogi mogą miotać różnymi obiektami od pestek po bomby (nie pytajcie), pasikoniki i pchły wskakiwać na wyżej położone obiekty, owady latające bombardować z powietrza, etc. Insektów jest ponad 20 rodzajów i wśród tej liczby nie zabrakło odpowiedników transporterów opancerzonych, jednostek wodnych i, oczywiście, medycznych. Pomysłowość twórców gry i przełożenie jednostek występujących na prawdziwych polach bitwy na ich entomologiczne odpowiedniki zasługuje na piątkę z plusem.
Rozgrywka toczy się w dwóch trybach. Pierwszym jest planowanie – czas wówczas stoi w miejscu, a my wydajemy naszej chitynie armatniej rozkazy. Następnie przechodzimy do trybu czasu rzeczywistego, gdzie nasze polecenia wcielane są w życie. Oczywiście, możemy modyfikować strategię w trakcie i wówczas stoper ponownie zostaje zatrzymany a po korekcie planu rozgrywka zostaje kontynuowana. Rozeznanie na polu bitwy rzadko przychodzi od razu. Zazwyczaj trzeba kilku przegranych bitew, by zrozumieć postępowanie i znaleźć najlepszą (zwykle – jedyną słuszną) strategię prowadzącą do zwycięstwa na danym polu walki. Samo operowanie jednostkami w trakcie potyczki ma kilka mankamentów. Jedynym z najbardziej istotnych jest problem – którego rozwiązania dotąd nie znalazłem, a jestem mniej-więcej w połowie kampanii – walki w zwarciu, w które przechodzą nasi „milusińscy”, kiedy znajdą się odpowiednio blisko siebie. Kiedy większy robal zasłania mniejszego nijak nie można wyrwać się z – przeważnie – śmiertelnego (dla naszej jednostki) pojedynku. Trafić kursorem w mrówkę, którą biją dwa karaluchy wydaje się niemożliwością. Nie ma opcji uratowania naszego żołnierza, ucieczki czy innej reakcji. Chyba, że to – nomen-omen – nie „bug” i tak miało być. Drugi problem wiąże się z graniem z Battle Bugs dzisiaj – niestety, nie ma odpowiednio spreparowanej wersji z GOG.com i granie za pośrednictwem DOSBoxa do komfortowych nie należy. Jest to zdecydowanie jedna z tych gier, która aż się prosi o remake, albo chociaż o wydanie wersji z lekkim liftingiem.
Jednak nawet w obecnym – czyli takim, jaki był w roku 1994 ;-) – stanie gra śmiało się broni. Graficznie nadal cieszy oko pomysłowymi projektami postaci i pól bitew, dźwiękowo nie męczy (o ile wyłączy się muzykę). Pod względem samej rozgrywki również zestarzała się godnie, głównie dzięki wprowadzeniu nowatorskich, jak na tamte czasy, rozwiązań w materii sterowania. Irytuje, co nieco, niemożliwość operowania na całym polu walki (w przypadku bardziej rozległych misji) i czasami dość wysoki poziom trudności (siły wroga zazwyczaj są przeważające, lub mają przewagę nie tylko w liczbie, ale i w terenie). Strategii, powiedziałbym, jest w tym dużo mniej niż to zapamiętałem, ale frajdy nadal sporo, mimo wszystko. Satysfakcja ze znalezienia odpowiedniego rozwiązania i wygranej jest olbrzymia, zwłaszcza, kiedy do danej misji podchodzi się po kilka(naście) razy. Wszystkich, którym ten tytuł umknął zachęcam do spróbowania i mam nadzieję, że ktoś w końcu zabierze się za jakiś godny remake tej nietuzinkowej pozycji. Ogólnie wycieczkę w przeszłość uważam za udaną i grę zamierzam ukończyć. Za królową, honor i pajdę chleba z dżemem!
Disclaimer dla niekumatych ;): przypominamy, że “8 bitowa maszyna…” to nazwa własna cyklu z działu “Prosektorium”. Po prostu to nasza maszyna czasu jest “8-bitowa” i dzięki niej przenosimy się w przeszłość giercowania. :D