W zeszłym tygodniu na Bielskich błoniach odbył się coroczny zlot miłośników techniki wojskowej i militariów, czyli popularna w moim regionie „Operacja Południe”. W tym roku nosiła ona numerek 13. Osobiście mam to szczęście, że mieszkam pięć minut drogi piechotą od wcześniej wspomnianych błoni, grzechem więc byłoby nie pojawić się tam osobiście, choć muszę powiedzieć, że tym razem nie byłem specjalnie pozytywnie nastawiony. Dlaczego? Już tłumaczę. Uczestniczę w tej imprezie od samych jej początków i z przykrością stwierdzam, że od mniej więcej pięciu lat, z roku na rok wieje tam coraz większą biedą. Z biegiem czasu ciężkich pojazdów wojskowych jest coraz mniej, rekonstrukcje potyczek są coraz skromniejsze, a same pokazy sprzętu zaczynają sprowadzać się do pojedynczego przejazdu po czołgowisku. Jak więc było w tym roku? Zgodnie z tendencją – jeszcze gorzej niż poprzednio…
Mianem wstępu chciałbym zaznaczyć, iż nie przesiedziałem na imprezie pełnych dwóch dni, także mój obraz może być nieco niepełny. Problem w tym, że nie działo się tam praktycznie nic, co mogło by mnie do tego skłonić. Być może osoby, które przyjechały na pokazy po raz pierwszy, czy drugi były zadowolone. Niestety pamiętając jak „Operacja Południe” wyglądała kilka lat temu… cóż, sami rozumiecie.
Przejdźmy może od razu do największej atrakcji tegorocznego pokazu (bo o mniejszych nie ma nawet co wspominać) , czyli do pokazu czołgów. Słownie – dwóch. Zostały one przywiezione przez naszych przyjaciół z południa, czyli przez miłośników techniki wojskowej z Czech. Nie boję się tego powiedzieć – gdyby nie oni, to tegoroczne pokazy wyglądały by jak biedne rumuńskie dziecko. Czesi okazali się bowiem nie w ciemię bici i wykonali wielki ukłon w stronę starszych miłośników militariów z Polski, ponieważ jeden z przywiezionych przez nich pojazdów to nic innego jak słynny T-34, czyli czołg znany z serialu „Czterej Pancerni i Pies”. Żeby tego było mało, pojazd miał namalowany na wieży numer 102, a pod spodem napis „RUDY” wraz z odbitymi dłońmi załogi. Muszę powiedzieć, że wywołało to u mnie (i pewnie nie tylko u mnie) gorący uśmiech. Naprawdę fajna sprawa.
Drugim najcięższym pojazdem na tankodromie był któryś z kolei następca „Rudego” czyli czołg T-55, malowany w kamuflaż pustynny. Czołgi te brały udział między innymi w konflikcie w Iraku, stąd też zapewne tematyka największej rekonstrukcji na Operacji Południe, w której brał udział.
To w zasadzie byłoby na tyle. Poważnie. Reszta sprzętu to Jeep’y Willis’y w rozmaitych odmianach, popularne „hamwiki”, których sprowadzenie nie należało do specjalnie trudnych, ponieważ jednostka szybkiego reagowania z Bielska-Białej ma ich kilkanaście, jakaś czeska amfibia wyglądająca jak wanna, i może ze dwa pojazdy półgąsienicowe oraz ciężarówki do transportu piechoty. Jednym słowem standardowy sprzęt, który można oglądać dosłownie co roku. Tyle. Kropka.
Cóż tu dużo mówić. Osobiście byłem straszliwie zawiedziony. Na domiar złego do żadnego z czołgów nie można było wejść, aby choć na chwilę poczuć się jak Grigorij Saakaszwili. Gdzie tu sens ja się pytam? Po co wystawiać ciężki sprzęt, z pootwieranymi wszystkimi włazami, skoro nie można wejść do środka? Przecież u diabła tam się nie da nic zepsuć, to jest CZOŁG! (pamiętam jak parę lat temu siedzieliśmy razem z młodym w Shermanie. TAK! W prawdziwym M4 Sherman!). W tym roku, żeby mój dzieciak mógł wejść do okopu obłożonego workami z piachem i chwycić za ciężki karabin maszynowy, musiałem wręcz błagać stojącego obok żołnierza – „bo nie można, bo to niebezpieczne” itd. Lipa Panie, lipa.
Kolejną z corocznych atrakcji na „Operacji Południe” są rekonstrukcje potyczek z różnych okresów historycznych oraz z rozmaitych konfliktów. W tym roku było ich kilka, jednak osobiście postanowiłem pójść na największą z nich. Powiem tak, skoro ta inscenizacja była „największą”, to nawet nie chcę sobie wyobrażać jak wyglądały te mniejsze. Cała rzecz przedstawiała wyimaginowaną potyczkę podczas pierwszego konfliktu w Iraku (oczywiście dlatego, że pod ręką znajdował się wcześniej wspomniany T-55). Tankodrom, czyli ogrodzone miejsce gdzie odbywały się pokazy, jest obszarem dość sporym. Z jednej strony jest on otoczony pewnego rodzaju wzgórkiem, na którym stoi cała zgromadzona gawiedź, tak że centralna jego część jest świetnie wyeksponowana dla widzów. Logicznym więc jest, aby główne pokazy odgrywane były w miejscu najbardziej odsłoniętym i najlepiej widocznym dla pospólstwa, prawda? Nie! Nic bardziej mylnego! Tegoroczna „największa” rekonstrukcja odbyła się gdzieś z boku w krzakach, gdzie mogło podziwiać ją jakieś dwadzieścia procent publiczności. Myślałem że szlag mnie trafi. Całość wyglądała tak, że gdzieś-tam-z-zarośli dobywały się strzały, a CAŁE główne czołgowisko świeciło pustkami. Ja nie wiem kto reżyserował tą inscenizację, ale powinno się go za to wtrącić do lochu. Albo do Irakijskiego więzienia, w którym to za pomocą kolorowych kabelków raczono by go prądem z akumulatora. Skandal.
Dobra, poznęcałem się już trochę, pora więc na Cios Ostateczny, największe Fatality tegorocznego zjazdu. Otóż najwspanialszą sprawą na poprzednich „Operacjach Południe” była postać narratora, który siedząc na ambonie opowiadał rozmaite, bardzo ciekawe historie i to nie tylko podczas pokazów czy rekonstrukcji. Niestety do dnia dzisiejszego nie udało mi się namierzyć tej osoby i nie mam pojęcia skąd do nas przyjeżdżała. Fakt faktem, człowiek ten potrafił opowiadać niczym Bogusław Wołoszański i jakby się nad tym zastanowić, był on (przynajmniej jak dla mnie) główną atrakcją całego zlotu. Niesamowita sprawa, dla jego opowieści mógłbym siedzieć tam bite dwa dni, nawet gdyby rekonstrukcje były odgrywane przy użyciu plastikowych modeli w kałuży. Takich ludzi, posiadających tak nieprawdopodobny talent snucia opowieści i przykuwania uwagi nie spotyka się na co dzień.
Niestety tym razem, z niewiadomych przyczyn, organizatorzy imprezy zdecydowali się na innego narratora. Był to swoisty cios poniżej pasa, ponieważ osoba ta (nie umniejszając jej zdolnościom) wraz ze swoim zaangażowaniem wydała mi się oderwana granatem od… frezarki. Wyobraźcie sobie, że oglądacie „Sensacje XX wieku”, a zaraz potem lądujecie na lekcji historii w liceum, u Profesora Ryszarda, który zawiedziony rzeczywistością, płacami i całym swoim życiem, potrafi jedynie smętnie odczytywać kolejne rozdziały z podręcznika historii [przyp. korektora Jolo – protestuję, nie każda lekcja historii musi tak wyglądać!!]… Dramat. Brak poprzedniego narratora był według mnie ostatnim gwoździem do trumny dla „Operacji Południe”.
Podsumowując, poziom zlotu z roku na rok „leci na pysk”, czego najlepszym dowodem była jego tegoroczna odsłona. Coraz mniej sprzętu, coraz gorsze rekonstrukcje, coraz słabsza narracja. Cała fantastyczna, historyczna impreza zmienia się z roku na rok w badziewne targowisko plastikowych karabinów z Chin. Szkoda, bo takiego rodzaju kontakt z historią jest i zawsze był najlepszym sposobem poznania naszej przeszłości. Sam nie wiem czy w przyszłe lato odwiedzę Bielskie błonia. Szkoda. Wielka Szkoda.
Na koniec garść fotek. Zapraszam.