Drogi Producencie Gier/Wydawco,
Gram w gry komputerowe od ćwierć wieku. W światach wirtualnych widziałem już wiele, żeby nie powiedzieć wszystko. Zaczynałem w erze komputerów 8-bitowych i niezapomnianych automatów do gier, grałem praktycznie we wszystkie gry uznawane dziś za kultowe lub takie, które stworzyły podwaliny pod istniejące dziś gatunki. PONG, Pac-Man, Commando, Giana Sisters, Wolfenstain, Duke Nukem, X-Wing, Test Driver, Warcraft, Starcraft, Dune II, pierwsza część Civilization, Populous, Baldury, oryginalne Pirates! czy przygodówki spod znaku Lucasa. Widziałem początki serii Need for Speed, FIFA, NBA czy NHL. Mógłbym wymieniać długo, pewnie przez kilka stron. Przez te 25 lat zebrało się tych tytułów całkiem sporo. Każdy z nich był inny, wymagał ode mnie innego podejścia, innych umiejętności, innej strategii. Jedno było wspólne – świetna zabawa. Poświęciłem grom kawał mojego życia. Wciąż poświęcam. Dlaczego więc mniej więcej po 20 latach udanego małżeństwa uznaliście, że nagle, nie wiadomo dlaczego stałem się… idiotą niezdolnym do podejmowania samodzielnych decyzji, rozwiązywania zagadek czy nawet poruszania się?!
Ja wciąż jestem zdrowy, żądny wyzwań, a mój umysł jest w pełni sprawny! – chciałoby się zakrzyknąć niczym pacjent za którym właśnie zamykają się drzwi wariatkowa. Dziś włączając grę raczej nie mam co oczekiwać PRÓBY czy też WYZWANIA? Dziś dostaję śliczny, słodki cukierek (pigułkę?) zawinięty w błyszczący i radośnie szeleszczący papierek. Cukierek, który ma sprawić żebym czuł się dobrze, spokojnie, a przede wszystkim żebym był zrelaksowany, nie denerwował się i za nic w świecie nie chciał tego cukierka się pozbyć. Gry zwalniają mnie dziś z myślenia, wysiłku, kombinowania. Ba! One traktują mnie jak pacjenta szpitala psychiatrycznego (nomen omen!). Mam się nie przemęczać i być szczęśliwy! Gra wchodząc w rolę dobrej pielęgniarki o to zadba – podświetli przedmioty, wskaże kolejny punkt do którego mam iść, albo wręcz zaprowadzi mnie tam za rękę. Jeśli wbrew zaleceniom lekarskim zachowam się nierozsądnie i zostanę nie daj boże ranny gra błyskawicznie wyleczy rany, a na końcu (na pocieszenie?) podpowie jak rozwiązać kolejną zagadkę czy pokonać bossa. Cała walka sprowadza się zresztą dziś do tak uwielbianego przez zrelaksowanych graczy QTE, czyli regularnego wciskania odpowiednich klawiszy i oglądania kolejnych sekwencji filmowych. Rzecz jasna – z uśmiechem na ustach.
Dystrybutorzy zadowoleni liczą pieniążki i mają jeden argument – przecież nikt się nie skarży, wszyscy są szczęśliwi i zrelaksowani! Ale czy widzieliście niezadowolonego pacjenta psychiatryka? Nie? Może dlatego, że ktoś dba żeby regularnie dostawał swoje pigułki na szczęśliwość? No właśnie. Dystrybutorzy i producenci gier też już to dawno zrozumieli i regularnie podsuwają nam kolejne pigułki. A im dłużej je przyjmujemy tym bardziej zapominamy o tym jak jest za murami szpitala, jak było kiedyś – gdy byliśmy wolni i zdani na swoją wyobraźnię, zaradność, czasem niewyrobione jeszcze umiejętności gracza.
Dramatyzuję? Nie, sam przyjmuję kolejne pigułki i jest mi z tym dobrze. Nie narzekam, szczególnie od kiedy na gry mam mniej czasu i nie mam ochoty walczyć z jednym tytułem przez pół roku. Ostatnio Cormac przyznał się, że nie lubi już trudnych gier – no właśnie – zbyt długo karmiony pigułkami odwykł od tego co było dla nas dniem powszednim jeszcze 10-15 lat temu. Jak my wszyscy.
Nie pisałbym tego tekstu gdyby nie szok jakiego doznałem. Tak się złożyło, że grałem ostatnio w Legend of Grimrock – grę w starym, dobrym, oldschoolowym i wymagającym stylu. Choć na początku było nieco ciężko szybko przystosowałem się do WYMAGAŃ stawianych mi przez ten tytuł. Znów musiałem myśleć. Znów byłem zdany na siebie. A potem po jej ukończeniu włączyłem Alana Wake’a. I to było jak cios obuchem w łeb. Jak ponowny powrót do psychiatryka. Nie zrozumcie mnie źle – Alan bardzo mi się podobał, przeszedłem całego, ale to jak gra traktuje gracza było szokujące. W pierwszych minutach zabawy (przywykły do swobody w Grimrocku) czułem się jak ubezwłasnowolniony. Idź do przodu, podnieś latarkę, naciskaj guzik, oglądaj filmik, biegnij do przodu i TYLKO do przodu, świeć, strzelaj, naciskaj guzik, idź do przodu, świeć, strzelaj… Na tym przykładzie można zobaczyć, że rola gracza w dzisiejszych grach zostaje sprowadzona do roli BIERNEGO odbiorcy, posłusznego „wykonywacza” poleceń. Im mniej inwencji, im mniej samodzielności tym bezpieczniej i lepiej. Paradoksalnie, my gracze kupujemy tą nową rzeczywistość przyzwyczajamy się do niej i akceptujemy. I tylko moment kiedy możemy zakosztować „starego” jest dla nas szokujący pokazując jak bardzo gry zmieniły się od czasów naszego (i ich!) dzieciństwa.
Gry wciąż doskonale bawią, spełniając swoją podstawową rolę – rozrywki. Jednak na przestrzeni lat straciły charakter, indywidualność, stając się produktem, który ma zadowolić statystycznego klienta. Gry nie traktują już gracza jak partnera do zabawy, nie traktują go podmiotowo lecz przedmiotowo. Gdzieś na fali tego wzajemnego zadowolenia ulotniła się magia obecna w tych siermiężnych, niedoskonałych i pełnych błędów tytułach sprzed lat.
Na szczęście od pewnego czasu nadzieją stają się gry niezależne, które pokazują, że wciąż jest alternatywa, które wciąż przypominają jak to jest za murami psychiatryka. Co ciekawe, popularność produkcji niezależnych działa motywująco (a może powinienem napisać przebudzająco?) na wielkich graczy. Wysyp projektów Kickstartera, na którym pojawiły się naprawdę wielkie nazwiska znane sprzed lat budzi nadzieję…
Czy jest szansa na to, że znów twórcy uwierzą w naszą inteligencję i samodzielność? Zobaczymy…