Wrażenia, kiedy oddanemu miłośnikowi gier point’n’click – ze szczególnym wskazaniem na te, które produkowała w swych złotych latach nieodżałowanej pamięci Sierra – dane jest po kilkunastu latach zobaczyć logo poprzedzające rozpoczęcie całkiem nowej przygody trudno jest opisać słowami. Jeśli istniałby jakiś konflikt między zwolennikami gier spod szyldu LucasArts i Sierry bez cienia wahania opowiedziałbym się po stronie studia państwa Williams ale… No, właśnie jest jedno „ale”. Nawet w obozie oddanych fanów Sierry istnieją dość wyraźne podziały – jedne z gier, lub serii się uwielbia, innym nie szczędzi się słów krytyki i bezlitośnie wytyka wszelkie błędy. W moim przypadku takim „bękartem” zawsze byłą seria King’s Quest.
Z czysto kronikarskiego punktu widzenia niepodobna odmówić cyklowi temu ogromnego wpływu, jaki miał na cały gatunek. Ja jednak zapamiętałem go – być może niesłusznie, ale z Quest for Glory nigdy nie miałem takiego problemu – jako swoistą „świnkę doświadczalną” do wdrażania przez panią Williams nowych pomysłów i trendów, które w zdecydowanej większości kończyły się fiaskiem. Dlatego, mimo szczerego uwielbienia i nostalgicznych wspomnień – pielęgnowanych z bezpiecznej odległości – jakoś nie porwała mnie idea re-bootu tej właśnie serii. Szczerze mówiąc, nie śledziłem żadnych materiałów i informacji związanych z nowym King’s Quest, a cała moja wiedza ograniczała się do informacji, że gra pojawi się popularnej ostatnimi czasy formie „serialu interaktywnego”. Co samo w sobie nastawiało mnie dość nieprzychylnie – „zmęczenie materiału” – a entuzjazmem nie napawało wcale.
Prolog King’s Quest – A Knight to Remember, pierwszego rozdziału – względnie odcinka – nowej odsłony serii nawet nie próbuje rozwiać tych wątpliwości. Warstwie fabularnej tej partii gry chwali się nawiązanie do epizodu ze smokiem z 1984 roku, ale całe wprowadzenie sugeruje pozycję nastawioną na akcję z nielicznymi, banalnie prostymi zagadkami logicznymi. Pierwsze dwadzieścia minut może zniechęcić fanów gier przygodowych ze złotego okresu tego gatunku, poprzez schlebianie tendencjom ugruntowanym przez produkcje ze stajni Telltale Games. Na szczęście wrażenie to zostaje dość szybko rozwiane w dalszej części gry a sam prolog – poprzez zgrabne powiązanie fabularne z późniejszymi etapami gry – wydaje się wręcz ciekawym zabiegiem. Zmyślnym pomostem pomiędzy „nowym” a „starym”.
Fabuła King’s Quest – A Knight to Remember przenosi nas do chwil sprzed wydarzeń znanych z pierwszej części oryginalnej serii. Młody, nieopierzony Graham przybywa do Daventry, by wziąć udział w turnieju, z którego wyłonić się ma nowy czempion (tudzież dziedzic) królestwa. Ambicje młodzieńca nie idą w parze z jego rycerskimi kwalifikacjami, dlatego liczne braki w tej dziedzinie Graham zmuszony jest rekompensować entuzjazmem, sprytem i zdolnością zjednywania sobie przyjaciół. Niebagatelną rolę w historii fajtłapowatego kandydata na obrońcę królestwa odegrają również zwykły przypadek i zrządzenie losu.
Historia nie jest zbyt oryginalna, co pozostaje niejako w duchu serii, która mocno czerpała z szerokiej skarbnicy popkultury, z legend, baśni, mitów. Nowa odsłona King’s Quest nie jest w tym przypadku wyjątkiem. Wszystkie elementy fabuły noszą piętno zasłyszanych, przeczytanych czy obejrzanych już „gdzieś” wcześniej opowieści, ale całość łączy się na tyle zgrabnie i jest przy tym niesamowicie wciągająca, że taki recykling pomysłów nie stanowi najmniejszego problemu. Powiem więcej – wielbiciele wszelkiego rodzaju postmodernistycznych wycieczek w stylu „Shreka”, czy innych nowoczesnych filmów animowanych od Pixara, czy Dreamworks grając w King’s Quest – A Knight to Remember będą wręcz wniebowzięci. Przyznam, że żadna z ogrywanych ostatnimi czasy gier z gatunku point’n’click nie przypominała w takiej mierze filmu animowanego, zarówno w warstwie fabularnej, jak i sposobie prezentacji, jak niniejszy tytuł. Sekwencje dynamiczne przeplatane są dialogami opartymi na lekkim, ale niebanalnym, humorze. Przez cały czas spędzony z grą ciągle przychodziło mi na myśl, że King’s Quest – A Knight to Remember jest idealną pozycją do ogrywania w towarzystwie „milusińskich” i warto by było, aby polski wydawca zastanowił się w przyszłości nad profesjonalnym zdubbingowaniem tej gry (tak dobrym by zadośćuczynić znakomitej ścieżce dźwiękowej oryginału – ale o tym za chwilę). Nie jest to, co prawda pierwszy romans serii z quasi-disneyowskim sposobem prezentacji, ale w przeciwieństwie do King’s Quest VII: The Princeless Bride, tym razem eksperyment się udał.
Mocnym elementem fabuły są tu niewątpliwie świetne postaci i znakomicie rozpisane relacje między nimi i Grahamem. Turniejowi oponenci stanowią grupę przezabawnych i ekscentrycznych indywiduów. Moim osobistym faworytem jest niejaki Whisper, narcystyczny „idol”, stanowiący „rycerskie” wcielenie Johnny’ego Bravo. Drugim – tajemniczy, egzotyczny rycerz Achaka. Jego relacje z Grahamem i przyjaźń rodząca się wyjątkowo trudnych warunkach, stanowią jeden z najmocniejszych punktów tej historii. Kulminacja tego wątku jest momentem niezwykle poruszającym i chwytającym za gardło. Kompletnie nie spodziewałem się tego w tej mocno oderwanej od rzeczywistości i parodystycznej produkcji.
Wspomniałem, ze gra na początku niejako wprowadza gracza w maliny, sugerując, że będzie miał do czynienia z produkcją bardzo mocno trzymającą się schematów wykutych przez epizodyczne „przygodówki” od Telltale. Tymczasem po dynamicznym prologu robi się niesamowicie klasycznie. Fanom gier point’n’click nie trzeba tłumaczyć o co chodzi – dostajemy dobrze znany ekwipunek i przedmioty, których możemy / musimy użyć w odpowiednim miejscu / w odpowiednim czasie / na odpowiedniej osobie. I tak – gra nie jest prosta. Inaczej – nie jest banalnie prosta. Z ulgą mogą odetchnąć ci, którzy obawiają się, że będziemy tu mieli do roboty tyle, co w grach od Telltale (czyt. – nie wiele poza czytaniem dialogów i „zmaganiem się” z QTE). Spokojne mogą być również osoby, które pamiętają poziom trudności zagadek opartych o legendarną „logikę Sierry”. Wszystkie zagadki mają sens i nie ma konieczności desperackiego używania „wszystkiego na wszystkim”. W samej grze te „prastare” mechanizmy zostają w sposób mniej lub bardziej bezpośredni obśmiane – mocno ubawiłem się, kiedy pod koniec gry nawiązano do słynnego pokonywania Yeti „ciastem” z King’s Quest V: Absence Makes the Heart Go Yonder. Jakkolwiek logicznymi zagadki by nie były, w grze można się zaciąć i… kurcze, to jest po prostu wspaniałe – nie pamiętam już kiedy ostatnio utknąłem w point’n’clicku! I choć jestem fanem starszych „przygodówek” i mimo początkowego narzekania na QTE, wszystkie te sekwencje i różnego rodzaju mini-gry oparte na elemencie zręcznościowym sprawdzają się tu znakomicie i wprowadzają odpowiednią dawkę dynamiki po etapach opartych o rozwiązywanie zagadek. Zręcznościowe części gry bywają momentami nieco bardziej wymagające, ale nie spotka Was tu nic równie frustrującego, jak wspinaczka po języku wieloryba z King’s Quest IV: The Perils of Rosella. Twórcy gry osiągnęli tutaj idealny balans pomiędzy wszystkim komponentami gry, dając podstawy do satysfakcji zarówno starszych, jak i młodszych fanów „przygodówek”.
Wizualnie King’s Quest – A Knight to Remember pokazuje, że cell-shading nie musi być monotonny. O ile z wizualizacją postaci bywa różnie, bo zdarzają się lepiej (rycerze biorący udział w turnieju, Graham) i gorzej narysowane (małżeństwo sprzedające eliksiry), to bajecznie wyglądające tła po prostu ani an chwilę nie przestają cieszyć oka. Każda plansza jest śliczna i pełna nawiązań do wcześniejszych gier, nie tylko z serii King’s Quest, ale również innych z dorobku Sierry. Deweloper gry, The Odd Gentleman – twórca znakomitego The Misadventures of Mr. P.B. Winterbottom – stanął na wysokości zadania, tworząc grę graficznie urokliwą, jednocześnie będącą pełną smaczków laurką dla fanów dorobku Sierry.
Pod względem dźwiękowym jest tu wcale nie gorzej. Ścieżka dźwiękowa również eksploatuje znane z serii motywy muzyczne, dodając im nieco pompatycznego, ale stanowiącego idealne tło muzyczne, sznytu. Poziomu prezentowanego przez dubbingujących autorów nie będę w stanie się nachwalić. Błyszczy, jak zwykle, Christopher Lloyd, w roli starszej wersji Grahama. Jego liczne wtręty i komentarze do dziejących się na ekranie wydarzeń są po prostu odegrane perfekcyjnie i z pełnym zaangażowaniem. Reszta aktorów głosowych dotrzymuje mu kroku i każda postać, nawet najbardziej karykaturalna, zagrana została z odpowiednią werwą i na bardzo wysokim poziomie. Bez cienia przesady powiem, że jest to pułap znany z animacji dużych studiów, takich, jak choćby Pixar.
King’s Quest a Knight To Remember z miejsca wskoczył do czołówki moich ulubionych gier z gatunku point’n’click. I choć nie jest to już ta sama Sierra, co kiedyś (niestety? na szczęście?), to zanosi się na to – o ile kolejne rozdziały utrzymają podobny poziom – że re-boot King’s Quest stanie się również jedną z najlepszych gier tego, hm, wydawcy. Już z pierwszego odcinka goście z Telltale – powtarzający uparcie ograne schematy – powinni wyciągnąć pewną prawdę: już nie są najlepsi w dziedzinie „seriali interaktywnych”. Z tym, że sam pierwszy rozdział jest solidną grą i nazywanie jej „serialem interaktywnym” byłoby sporym nieporozumieniem. King’s Quest a Knight To Remember dostarcza rozrywki na bite 7 godzin i ma walory produkcyjne gier AAA (i wcale tu nie przesadzam). Aż strach pomyśleć, co pokażą w kolejnych odcinkach, na które czekam z niecierpliwością! A Wam polecam zapoznanie się z pierwszym rozdziałem – cena, którą zapłacicie za grę tej jakości, dostarczającą tyle przyjemności i zabawy jest wręcz śmiesznie niska (w porównaniu z tym, co oferuje dowolny odcinek z obecnie „emitowanych” gier Telltale).
Gorąco polecam!