web analytics

«

»

Nie lubię trudnych gier, już nie…

taki byłem...

Dzień dobry. To ja. Harkorowy wymiatacz, mierzący swe siły z każdą wymagającą grą na przestrzeni kilkunastu ostatnich lat, a właściwie kilkudziesięciu. Nie ma dla mnie pozycji zbyt trudnej – gry która mogłaby mnie pokonać, ani zagadki której nie mógłbym rozwiązać. Siadając za klawiaturą lub z padem w dłoni jestem panem sytuacji; zjadam wszystkich na śniadanie, a gdy przeciwności które napotykam po drodze wydają mi się zbyt banalne, wskakuję na poziom „Nightmare” by po chwili wciągnąć wszystkich nosem. Tak, to właśnie ja. Jestem twardy niczym drzwi do sejfu arabskiego szejka i odczuwam wielką satysfakcję, że udało mi się doprowadzić moje hobby praktycznie do perfekcji. Zaraz, zaraz – napisałem jestem? Nie, poprawka – byłem.

Wszystko zaczęło się jakiś czas temu. Co ciekawe, sam nie jestem w stanie stwierdzić dokładnie kiedy, ponieważ zmiany zaczęły następować delikatnie, wręcz niezauważalnie. Na początku były niczym utajony nowotwór, rosły sobie gdzieś we mnie i nikt nie zdawał sobie sprawy o ich istnieniu, a w szczególności ja sam. Czas płynął, a nowotwór rozwijał się i rósł.

Pierwsze symptomy pojawiły się jakiś rok temu; lekkie zdenerwowanie, gdy po raz kolejny musiałem ładować zapisany wcześniej stan gry, lub gdy zmuszony byłem po raz kolejny do rozpoczęcia zabawy od ostatniego checkpointu. „Coooo??!! Mam to przechodzić po raz kolejny? Nie no, dajcie spokój, widziałem tą scenę już pięć razy przecież… No dobra, niech będzie, tym razem biorę się w garść i wam dokopię.” Tak to właśnie wyglądało na początku. Zazwyczaj zbierałem siły i pokonywałem dręczący mnie etap, stojącego na drodze bossa, czy też inną przeszkodę podobnej maści, czując po wszystkim miłą satysfakcję, choć wynikającą już bardziej z faktu, że w końcu mam to z głowy i wreszcie mogę się cieszyć dalszą grą.

Miesiące mijały a guz stawał się coraz większy, dając już o sobie wyraźne znaki. Zauważyłem, że jeżeli istnieje taka możliwość, to zapisuję grę dosłownie co dwa kroki – sytuacja w której musiałbym cofać się choćby o pięć minut do tyłu, wydawała mi się co najmniej niestosowna. „…Walczyć jeszcze raz z tymi samymi przeciwnikami? Nieee, dajcie spokój, strata czasu. Oglądać jeszcze raz te same przerywniki? Proszę, przecież już je widziałem, po jaką cholerę miałbym się na nie gapić po raz drugi. Dialogi? O matko, znowu muszę przez co najmniej dwadzieścia sekund skipować ten bełkot…” Takie były mniej więcej moje odczucia. Co ciekawe, w dalszym ciągu nie docierało do mnie zbytnio, co tak naprawdę dzieje się z moim podejściem do ulubionego hobby.

Przełom nastąpił jakieś dwa tygodnie temu i muszę powiedzieć, że był niczym czołowe zderzenie z pociągiem towarowym. W końcu organizm się poddał i dotarło do mnie, co tak naprawdę działo się na przestrzeni wspomnianego wcześniej roku. Doznałem nagłego olśnienia niczym Macierewicz po przeczytaniu prac David’a Icke – NIE LUBIĘ JUŻ TRUDNYCH GIER. Przepraszam, poprawka – NIENAWIDZĘ ICH.

Wspomniane powyżej zderzenie nastąpiło podczas zabawy w bardzo popularne ostatnio „Sleeping Dogs”. Ze wstydem muszę tu przyznać, że jakoś dotychczas nie było mi dane pobawić się porządnie w żadnego sandboxa. Nie wiem, jakimś cudem ominęły mnie wszystkie GTA, Just Caus’y, czy inne gry tego typu, dlatego właśnie „Śpiące Pieski” zauroczyły mnie otwartością świata, swobodą zabawy i nieliniowością rozgrywki (powiedzmy…). Niestety podczas gry napotkałem na przeszkodę nie do przeskoczenia, a mianowicie na walkę.

Nie chcę tu wnikać, ani polemizować na temat stopnia jej trudności, bo to jakby temat na odrębną dyskusję; rzecz w tym, że pomimo wielokrotnych prób, wcześniej wspomniana walka kompletnie mi nie szła, całkowicie psując zabawę. Była dla mnie najzwyczajniej za trudna. Teraz, żeby było wszystko jasne – jeżeli chodzi o moje manualne zdolności, to poza zabawą w gry wideo, ćwiczę na co dzień rzeczy o niebo trudniejsze do wykonania, niż wbicie serii kombosów (mowa tu np. o odgrywaniu arpeggio wraz z szybkimi zmianami akordów, ktoś grający na wiośle będzie wiedział o co chodzi) i jakoś ciągłe pomyłki oraz wpadki jedynie mobilizują mnie do dalszych ćwiczeń. Tutaj jednak, z walki na walkę narastało we mnie coraz większe zirytowanie. Nie było mi dane nacieszyć się całkiem fajną grą, ponieważ jakiś kretyn nie wprowadził do niej zmiany poziomu trudności. Jak to się skończyło? Bardzo prosto i bardzo szybko – po jakichś dwóch godzinach ciągłego użerania się, gra wylądowała na wirtualnym wysypisku śmieci. Co ciekawsze, to nieprzyjemne wspomnienie całkowicie zatarło wszystkie inne fantastyczne aspekty gry, które tak bardzo podobały mi się na początku.

Kolejnym, doskonałym przykładem może być „Gra o Tron”, w którą to bawię się od jakiegoś już czasu, choć stwierdzenie „bawię się” nie wydaje się już specjalnie odpowiednie. Grze można zarzucić nie jedno, pomimo jednak wszystkich jej niedociągnięć, świetna moim zdaniem historia wessała mnie niczym przysłowiowy „wir w betoniarce”. Co się okazało? Otóż praktycznie pod koniec zabawy napotkałem na swej drodze przeszkodę, której za cholerę nie jestem w stanie przeskoczyć. Fakt, ta konkretna walka jest dość trudna, ale nie w tym problem. Cała rzecz tkwi w tym, że najzwyczajniej w świecie NIE MAM OCHOTY JEJ PRZECHODZIĆ. Nie chce mi się tracić czasu na coraz to kolejne podejścia, wgrywanie stanów, oglądanie po drodze nieskipowalnego demka itd. Jedyne czego pragnę, to poznać jak zakończy się opowiadana historia, a okrutnie ciężka, napotkana po drodze przeszkoda nie stanowi już dla mnie, jak kiedyś, kolejnego wyzwania – jest co najwyżej wielką kulą u nogi, czy jak kto woli, nieprzyjemnym wrzodem na dupie.

Nie chcę być tu źle zrozumiany. Nie twierdzę wcale, że gry powinny być łatwe, czy też „przechodzić się same”. To byłoby chyba najgorszym możliwym rozwiązaniem; w końcu to właśnie ich interaktywność sprawia, że są tym czym powinny być – grami. Chodzi mi przede wszystkim o to, aby serwowana nam rozgrywka była płynna, pozwalała na swobodne, niczym nie skrępowane „wczucie się” we wszystko to, w czym uczestniczymy podczas zabawy, a następnie na ukończenie danego tytułu i co za tym idzie na zasłużoną satysfakcję.

Tak, z całą odpowiedzialnością mogę dziś powiedzieć, że nie lubię już trudnych gier. Nie podoba mi się to, że zamiast cieszyć się atrakcyjnymi dla mnie aspektami zabawy, muszę co chwilę użerać się z czymś, co całkowicie psuje cały obraz. Może to kwestia braku czasu na poświęcenie się tego typu „pierdołom”, a może całkowicie zmieniło się moje rozumienie pojęcia „zabawa”. Nie chce się już więcej męczyć podczas grania. Nie chcę podchodzić do jakiejś tam walki po raz dwudziesty z rzędu, bo nie w tym rzecz. Pragnę w miarę płynnie posuwać się do przodu i chłonąć opowiadaną w grze historię bez niepotrzebnej straty czasu. Przecież gry wideo mają w zasadzie tylko jeden cel – dostarczać mnie/nam rozrywki, wypełnić przyjemnością wolne chwile, a skoro nie widzę już przyjemności w ciągłych podejściach do jednej i tej samej przeszkody, to po co w ogóle tracić na nią czas? Czy nie lepiej sięgnąć po inną grę, ewentualnie podnieść w końcu dupsko z fotela i zająć się czymś zgoła innym? Ja coraz częściej tak właśnie robię i wiecie co? Jest mi teraz o wiele lepiej.