web analytics

«

»

Danzig Trip – no one left behind

W tle widać molo w Zoppot - na dużym powiększeniu widać ślady krwi po rajdzie szaleńca :)

W tle widać molo w Zoppot – na dużym powiększeniu widać ślady krwi po rajdzie szaleńca :)

Czy ktoś spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji? No właśnie. Tak i my nie spodziewaliśmy się tego, że prowadząc szpital (co prawda dość specyficzny) możemy stać się jego klientami. Los bywa jednak przewrotny i okrutny. Dlatego kiedy w Kwaterze Głównej Niebieskiego Łosia zatrzeszczało radio i usłyszałem krzyk „ebola strikes back, I repeat, ebola strikes back, Carnage down, repeat – Carnage down! Need MEDEVAC!!!” wiedziałem, że trzeba działać.

Na wstępie, dla niezorientowanych: jak nakazuje tradycja „relacji z wypraw Łosia z Koprem”, czcionka standardowa to Jolo, czcionka pogrubiona to ja, czyli Copper.

Nie wdając się w szczegóły – tymi może kiedyś podzieli się sam Carnage – wystarczy powiedzieć, że naszemu koledze udało się wejść do elitarnego grona posiadaczy szczególnego achievementu zatytułowanego „Near death expierience”. Wieści z pola walki nie były dobre dlatego narada wojenna odbyła się jeszcze tego samego dnia. Ordynatorzy jednogłośnie zdecydowali: „no one left behind”. Tym samym zapadła decyzja o organizacji ekspedycji. Uczestnictwo zadeklarowali wszyscy poinformowani, jednak Niedobrzy Ludzie (to nie ludzie, to wilki!) powstrzymali Cormacka, zsyłając go do obozu pracy w weekend, mimo jego bohaterskiej postawy. Na szczęście macki Złych Ludzi nie sięgnęły Łodzi, a może po prostu się jej brzydziły, bo jest lepka i śmierdzi? (Złego diabli nie biorą, co nie? Jolo znowu kocha nasze miasto.) W każdym razie pozostali dwaj uczestniczy wyprawy – coppertop i autor tego tekstu mogli działać dalej.

W sobotę tuż przed 9 rano przed Blue Moose HQ zajechał czarny pojazd, który nasi czytelnicy doskonale już znają z GRAstrotripa na Pixel Heaven. Byliśmy gotowi.

Niniejszym wnoszę o oficjalne mianowanie Celiny GRAstromobilem. A teraz zrzuta na myjnię po prawie 700 kilometrach autostradą… ;)

Wyprawa zaczęła się od przykrego incydentu (to nie incydent, to codzienność życia), czyli zajechania na stację benzynową, co dość wyraziście przypomniało nam, że nie jesteśmy saudyjskimi szejkami. Celina jednak została nakarmiona, a radosne pomrukiwanie jej silnika rysowało obiecującą wizję kolejnych 350 kilometrów pełnych słońca, asfaltu, ryku silnika i oddziaływania na nas praw fizyki z naszą ulubioną literką G na czele. Zanim jednak wydostaliśmy się na fenomenalną Amber One (tak, tak, autostrada A1 ma swoją nazwę!) musieliśmy pokonać Zgierz. Dla niewtajemniczonych Zgierz to miasto (hahaha, hahahahahahaha….) na północ od Łodzi. Legendarne. Pełne ludzi. I żaden z nich nie umie prowadzić samochodu! Rejestracja EZG budzi w mieszkańcach Łodzi lodowatą grozę. Trudno się jednak dziwić, skoro w Zgierzu układ ulic jest najlepszym dowodem na to, że ludzie chorzy psychicznie nie powinni zostawać urbanistami. Zgierz to nie miasto. To stan umysłu. CHOREGO umysłu. Z trwogą i pewnym rozbawieniem pokonaliśmy to miejsce słuchając dramatycznej relacji nawigacji, która starała się nas przeprowadzić podając trasę na 5 skrętów do przodu żeby nadążyć za manewrami – bezcenne. Tylko w Zgierzu! Polecamy.

Istnienie Zgierza cieszy mnie niemiłosiernie. Wiecie dlaczego? Bo to chyba jedyne miasto, którego Jolo nie lubi bardziej niż Łodzi. Jak znam życie, za chwilę będzie próbował prostować to stwierdzenie pisząc, że Łodzi nie lubi ogólnie, a Zgierza tylko za urbanistykę, ale ja tam wiem swoje.

Kiedy Miejska Abominacja została za nami błyskawicznie dostaliśmy się na wspomnianą Amber One. W tym momencie nawigacja powiedziała coś, co spowodowało u nas natychmiastowe wystąpienie tzw. banana na twarzy: „Prosto przez 270 kolimetrów”. Oh yeah! Pogoda była piękna, a przed nami rozpościerała się wstęga gładziutkiego jak pupka niemowlęcia asfaltu. Dlatego dość szybko osiągnęliśmy naszą ulubioną prędkość przelotową – sto dziesięćdziesiąt. Po nieco ponad trzech godzinach, z przerwą na zdrowe jedzenie z martwych krów w ulubionej przez polskie dzieci restauracji MCDonald’s i przekonaniu się, że Rosjanie nie umieją obsługiwać autostrad – a na pewno bramek na autostradach (może dlatego, że wolą jeździć czołgami?) dotarliśmy do Danzig City.

Jak na prowincjuszy przystało, witaliśmy z entuzjazmem budynki posiadające tynk (przypominam, że mieszkamy w Łodzi i kocham ją nad życie)… nieusmarowane napisami Widzew Żydzew czy ŁKS Jude. Zaskoczenie budziły też dzieci na ulicach – jak wiadomo, w Łodzi dzieci przechowuje się w szczelnie zamkniętych beczkach. Widzieliśmy też kilka osób w wieku podeszłym i zupełnie nie wyglądały jakby podano im pavulon (kolejna łódzka tradycja). Ot, niemiecka kraina szczęśliwości. Nie udało się nam zobaczyć jedynie żadnej flagi z Hakenkreuzem. Pewnie były w praniu. Od 1939 mogły się nieco przybrudzić.

Na szczęście tuż przed dotarciem na miejsce udało nam się ustalić miejsce pobytu naszego przyjaciela, co wcale nie było takie łatwe. Po wpisaniu do GPSu adresu Kliniki Gdzie Leży Carnage poszło jak z płatka. 5 minut później byliśmy na miejscu. Przynajmniej tak nam się wydawało. 2 minuty później wiedzieliśmy, że Uniwersytet Biomedyczny w Danzig ma bardzo ładny budynek i całkiem fajny płatny parking, na którym zostawiliśmy Celinkę, ale też że nie jest Kliniką Gdzie Leżą Carnasie. Na szczęście przemiłe Panie Podziwiające Parking i Interesujące Się Rejestracjami Samochodów wskazały nam właściwy kierunek. Kilka minut później, otoczeni licznymi budynkami znów zastanawialiśmy się, który z nich jest Kliniką Gdzie Leży Carnaś i dlaczego to nie ten, który jest bliźniaczo podobny do budynków z Mirror’s Edge (Któremu nie zrobiliśmy zdjęcia. Generalnie jakoś nie robiliśmy zdjęć…). Zdjąłem więc czerwone rękawiczki, które miały mi pomóc dostać się na 1 piętro i skierowaliśmy się do wnętrza najbardziej zdewastowanego budynku w okolicy. Okazało się to strzałem w 10-tkę (Widać konkurencja nas nie lubi i dlatego położyli naszego ordynatora w najbrzydszym dostępnym budynku. Zgłosimy do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów.). Teraz jeszcze trzeba było znaleźć odpowiedni oddział. Po zwiedzeniu Windy z Obscenicznym Rysunkiem (choć nie można mu odmówić odrobiny finezji), oddziału Transplantologii, Chemioterapii, prawie Geriatrii i pokonaniu jednego Bardzo Mrocznego Korytarza Rodem z Left4Dead (głowę dam, że słyszałem tam jęki zombie! Serio!!!) dotarliśmy na miejsce.

Carnaś nie rzucił się nam na szyję z radości, bo nie za bardzo miał siłę, ale ucieszył się bardzo. Chyba dopiero po przekroczeniu przez nas progu Sali Chorych numer 3 tak naprawdę uwierzył, że przyjechaliśmy. Szum autostradowego powietrza zbierany przez zestaw głośnomówiący chyba nie zdołał go do końca przekonać, że nie żartujemy i naprawdę jesteśmy w drodze ;). Na szczęście warunki w których przebywa nasz drogi ordynator nie przypominają sal operacyjnych z Dead Space czy innych horrorów (co najwyżej sale ze szpitali w HL2 albo Stalkerze. Ale Karnaś jest twardy, a poza tym najważniejsze, że szpital jest czysty). Całkiem przyzwoicie. I nawet jest balkon – to chyba dla tych co w akcie desperacji po zjedzeniu Cienkiej Zupki i Czegoś Przypominającego Kurczaka postanowią zakończyć swoje gastronomiczne cierpienia. Carnage choć słaby, nic nie stracił ze swojej werwy i ciętego języka. Oby nie spotkał tego, kto odpowiada za żywienie pacjentów w tym szpitalu.

Jako, że pogoda była piękna postanowiliśmy udać się na mały spacer. A że wiązało się to z możliwością użycia wózka zapowiadało się naprawdę nieźle. Pamiętacie te wszystkie filmy, w których ktoś wykrada pacjenta na wózku, albo spuszcza go ze schodów, albo puszcza w dół ulicy w San Francisco? Teraz już rozumiecie dlaczego tak entuzjastycznie podchwyciliśmy z copperem sugestię pani doktor, żeby „zabrać kolegę na spacer”. Pewnie, zwłaszcza, że dostaliśmy czerwony wózek, a powszechnie wiadomo, że czerwony znaczy szybszy. Inna sprawa, że mnie chyba brakowało trochę momentu obrotowego do napędzania tego wózka. Karnaś schudł może konkretnie, ale do lekkich to on nadal nie należy :P. Faktycznie już po chwili zgubiliśmy się wychodząc z budynku. Mijający nas ochroniarze przyglądali się nam podejrzliwie – to pewnie przez moje sugestie aby Carnaś wyglądał jak ktoś zupełnie nieporywany ze szpitala… Słoneczko świeciło pięknie więc kolejne 2 godziny spędziliśmy w miłej atmosferze na ławeczce gadając o zaletach Divinity, słabościach Dragon Age 2 i astronomicznie wysokich cenach gier na konsole. Pojawił się też wątek kupna nowego komputera. Dodatkowo siedzenie na szpitalnej ławce okazało się doskonałą okazją do opowiedzenia Karnasiowi, ze szczegółami i gestykulacją, co i jak działo się na zlocie, którego Karnaś niestety nie mógł zaszczycić swoją obecnością, oraz do snucia planów na rok następny. Kiedy wskazówki słonecznego zegara na moim ręku wskazywały zbliżającą się godzinę 16-tą, postanowiliśmy zweryfikować jego wskazania z urządzeniem nieco bardziej zaawansowanych technologicznie, które zdobiło mój nadgarstek. Po potwierdzeniu wyników postanowiliśmy rozpocząć ewakuację pod kryptonimem „Back to Uć”.

Powrót na oddział okazał się jednak niemożliwy, bo kiedy wysiedliśmy z windy na 1 piętrze okazało się, że go tam nie ma. Tak, nie pomyliliście się. Ten sam budynek, ta sama winda, to samo piętro i zupełnie inne miejsce. Tym razem wylądowaliśmy chyba na Transplantologii albo innej Nefrologii. Krzyki dobiegające z jednego z pokoi zjeżyły nam wszystkim włosy na grzebiecie. Z niepokojem spojrzeliśmy na zamknięte już drzwi windy. Szybko ustaliliśmy strategię. Jeśli wypadną z niej zombie Carnaś się poświęca (ucieczka na wózku po schodach, really?!), a my przebijamy się na górę na geriatrię. Tam mamy szanse, bo zombie zajmą się pacjentami, którzy na 100 metrów na pewno mają gorsze czasy od nas. Darwin bitches!!

Na szczęście nasze lekko paniczne rozglądanie się w poszukiwaniu drogi ucieczki zwróciło uwagę personelu medycznego, który po krótkim wewnętrznym sporze ustalił, że jesteśmy nie na 1 piętrze, ale na półpiętrze. Wciskasz „1” i jedziesz na półpiętro. Potem znów „1” tylko w innej windzie i już jesteś na 1 piętrze. Proste? I logiczne. W każdym niemieckim szpitalu tak jest. Od sali Carnasia dzielił nas już tylko Bardzo Mroczny Korytarz Rodem z Lef4Dead. Mieliśmy Carnasia na wózku i nie zawahalibyśmy się go użyć więc dziarsko wkroczyliśmy w mroki Zombies Corridor. Szuranie, drapanie i jęki tylko troszkę przyspieszały nasze kroki. Po niecałej minucie przywitał nas zalany światłem pokój z dobrze nam znanym Balkonem Gastronomicznych Samobójców. Znów się udało. Na ścianie wyraźnie migotał napis Mission Complete, a poniżej znajdowały się statystyki fragów. Carnaś oczywiście zgarnął tytuł Wheelchair Killera. Wiwatom nie było końca. Kiedy już skończyliśmy triumfować przyszedł czas na pożegnanie. Zostawialiśmy naszego przyjaciela w dobrej kondycji i pod dobrą opieką. Jeśli tylko sam nie zapuści się do Mrocznego Korytarza wszystko powinno być ok. No chyba, że wcześniej zamorduje kucharza…

Po opuszczeniu kliniki postanowiliśmy coś zjeść. Wszak walka z zombie, szukanie właściwej ścieżki do Safe house’a to nie przelewki i człowiek musi się po czymś takim pożywić. Wybór padł na niewielką włoską restaurację nieopodal kliniki. Szybko przekonaliśmy się, że łatwo nie będzie. Dania nazywały się po włosku. Czy zamawialiście kiedyś coś co brzmi mniej więcej tak „Pollo de Milano mafioso carbonari cappo di tutti beretti bunga bunga prosciutto i szybciutto de parmezano”? No właśnie. Jestem pewny, że udało się nam odblokować kolejnego aczika za to zamówienie. Na plus restauracji zaliczyć należy też panią kelnerkę z doskonałym poczuciem humoru. Pytała czy do piwa dodać mi soku? Kiedy sprostowałem z uśmiechem, że zamawiałem piwo, zauważyła, że skoro piwo to chyba nie małe, bo to nie piwo. Tym prostym stwierdzeniem zarobiła na swój napiwek. Oczywiście poprawiliśmy zamówienie. Obiad był pyszny. Był. A ponieważ byliśmy u Karnasia, postanowiłem znaleźć potrawę o najbardziej skomplikowanym opisie i, ku chwale naszego przyjaciela, ją zamówić. Polędwiczki wieprzowe z zielonymi szparagami, rukolą, marchewkami na maśle i pieczonymi ziemniakami okazały się być bardzo smaczne.

Najedzeni i szczęśliwi z wypełnienia misji udaliśmy się do Celinki. Zapłaciwszy za parking pod uniwerkiem jak za zboże w Rosji objętej embargiem ruszyliśmy… w kierunku morza. Niestety. Nawigacja nie chciała przyjąć lokalizacji „morze” ani też „wielki błękit”. Z braku laku wybraliśmy „Mokry Wodnopodobny Zbiornik Wypełniony Zanieczyszczeniami z Lokalnej Oczyszczalni Ścieków”. I tak trafiliśmy pod molo w mieście Zoppot. Niestety nie udało się nam tam wjechać samochodem. Achievement „Carmaggedon: artistic impression bonus” przeszedł nam koło nosa. Ponoć zgarnął go ktoś przed nami. Życie. Najważniejsze, że udało nam się pogłaskać morze i zanurzyć buty (morze ewidentnie bardzo chciało się poprzytulać, ale nie czas był na to). Achievement Unlocked, a ja mogę od nowa liczyć niebycie nad morzem. Yeah. Teraz czas na góry.

Chwilę później siedzieliśmy znów w Celinie, a przed nami rysowała się długa wstęga pięknie, równego asfaltu. Zanim jednak na tą długą, prostą (trasę siekierkowską) wjechaliśmy, mieliśmy okazję śmignąć dłuższy kawałek obwodnicą Trójmiasta. Wyjechaliśmy z Sopotu i wjechaliśmy na piękną serpentynę wijącą się wśród lasów i wzgórz. Musicie mnie zrozumieć. Jestem rodowitym łodzianinem. Łódź jest płaska jak stół… Przeraźliwie płaska, dlatego każdy dowód na to, że Ziemia potrafi być pofałdowana witam z nieukrywanym entuzjazmem. Opuszczaliśmy Trójmiasto. I właśnie kiedy zaczynaliśmy narzekać, że droga powrotna będzie żmudna, nudna i męcząca spotkaliśmy pomarańczowe Audi Q3 na łódzkich blachach. Następne 3h upłynęły nam na wzajemnej podróży, wyprzedzaniu się niczym w kolarskim peletonie z prędkością nieco większą niż poruszają się peletony kolarskie. Z naszym towarzyszem podróży (a raczej towarzyszką) rozstaliśmy się na opłotkach Łodzi. Obie strony bawiły się chyba równie dobrze, a co najważniejsze bezpiecznie dotarły do celu. Klucz w drzwiach przekręciłem koło 21.30 (a ja jakieś 45 minut później) szczęśliwy, ale też zmęczony. To był naprawdę dobry dzień. GRAstrolegion – no one left behind! At ease, soldier.